Relacja z wyprawy w Riłę, Pirin i nad jezioro Ohrydzkie
Bułgaria, Macedonia 16 lipca - 14 sierpnia 2009
«
1 ·
2 ·
3 ·
3 ·
5 ·
6 ·
7
»
DZIEŃ 18
Środa, 12 VIII 2009
... → Belgrad →
Timişoara ... →
Jedziemy. Budzę się, bo coś mi świeci prosto w oczy. Lampa w korytarzu. Z miejsca pod oknem przedzieram się
przez gąszcz męskich nóg i ciał w stronę drzwi po kanapie zrobionej z rozkładanych foteli. Pociąg jedzie gdzieś
przez serbskie wsie i miasteczka, właściwie nie wiadomo gdzie jesteśmy. Wycieczka do WC, znowu drzwi, kanapa,
męskie nogi, przyjmowanie dogodnej pozycji i w krainę Morfeusza.
5:30 budzi mnie pikanie. Marcin nastawił budzik, żebyśmy nie zaspali na przyjazd do Belgradu. Właściwie mogliśmy
się tym wcale nie przejmować, bo ani o 5:45 (planowo) nie byliśmy na miejscu, ani o 7, ani o 8, ani nawet o 9...
Stolicę Serbii powitaliśmy o 9:30. czyli z opóźnieniem 225 minut. Rekord.
Od razu na dworcu pamieniliśmy walutę (serbskie dinary są całkiem ładne i ciekawe) po kursie 1 euro = 91.50 din
i kupiliśmy bilety do Timisoary na 15:55. Zniżka jest poniżej 26 roku życia, więc rocznik '83 niestety się na nią
nie załapał. Wersja dla staruchów 883 din, dla młodziaków 770 din.
Ruszyliśmy w miasto z plecakami, pod górkę w stronę fortecy, trochę wspomagając nasze trzecie oko i siódmą czakrę
planem miasta otrzymanym w punkcie turist info zupełnie za darmo. Miasto to nic szczególnego. Duża część "starówki"
to po prostu kamienice i dzielnice mieszkalne. Tylko kilka ulic ma wygląd deptaków z ławeczkami, ogródkami piwnymi,
ciastkarniami i drogimi sklepami z ciuchami. Trafiliśmy wkrótce do fortecy, gdzie za murami i w ich otoczeniu kluby
sportowe mają swoje boiska do kosza i korty tenisowe, a kawałek dalej muzeum wojskowe, które część ekspozycji ma na
świeżym powietrzu. Są to czołgi i armatki różnego rodzaju, którymi poszczególne nacje europejskie i nie tylko tłukły
się wzajemnie w czasach wojen światowych. Chłopcom bardzo się podobało i chyba dosiedliby te maszynki, gdyby tylko
się dało. Mi się podobało też, pewnie się odezwała krew dziadka-majora. Forteca to właściwie park otoczony murami z
alejkami i fajnymi punktami widokowymi na ujście Sawy do Dunaju.
Kiedy zaczął nas dociskać głód, poszliśmy do Parku Studenckiego i zarzuciliśmy coś na ruszt. Jędrek i Marcin -
chinole i gorące kubki, Przemo - sewendejsa, ja - kawał arbuza i kanapkę z tutejszym pomidorem. Kuba napełniony
wcześniej serowym burkiem poszedł na poszukiwanie publicznych łaźni, żeby po nocy w pociągu dokonać ablucji.
Niestety wrócił z niczym. Miłe w Belgradzie jest to, że w niektórych miejscach stoją tojtoje do publicznej
dyspozycji, na dodatek za darmo.
Pełznąc w kierunku dworca chcieliśmy zahaczyć o targ owocowo-warzywny. Od momentu gdy tam trafiliśmy wiemy,
jakie miejsce w Belgradzie jest najbardziej godne polecenia! Owoce, owoce, owoce... I warzywa. Wszystko
malowniczo poukładane na stołach - sterty brzoskwiń, nektarynek, śliwek, gruszek, jabłek, arbuzów, melonów,
jeżyn, borówek, winogron, papryk, pomidorów, cukiń i tysiąca innych cudów kulinarnych do bezpośredniego
spożycia. A ceny... "lacniejsze ako na Slovensku"! Byliśmy w dobrej sytuacji, bo musieliśmy wydać resztę
kasy przed wyjazdem, więc każdy wrócił z siatami pełnymi owoców. Zaraz umyliśmy je na bazarze w kraniku i
hajże, trzeba było popuszczać pasa. Kupiliśmy też calzone i pirażki w ramach obiadu - duże i pyszne, z
nadzieniem z grzybów, szynki i sera, po 130 din/szt.
Na dworcu byliśmy ok. 15:30. Nasz pociąg z logo CFR już stał, więc zajęliśmy sobie cały przedział i w
drogę do Timisoary. Ale to nie było takie proste. Wyglądało jakby nawet maszynista nie bardzo wiedział
dokąd jechać, bo krążyliśmy przez Sawę wte i wewte, przepinali nam lokomotywę, wpychali do tuneli metra.
To chyba taka metoda dezorientacji. Dość, że po 2 godzinach jazdy oddaliliśmy się od Belgradu na 18 km.
Przema i Marcina przestało chwilowo interesować oglądanie damskich tyłków i teraz gwiżdżą tylko pod nosem
"Barkę". Z pieśnią na ustach mkniemy w kierunku rumuńskiej granicy.
Odprawa poszła gładko. Dostaliśmy pieczątki wyjazdowe od Serbów. Rumuni zadowolili się obejrzeniem
paszportów. Granica to czysta formalność. Zostawiliśmy za sobą Macedonię i Serbię i wjechaliśmy w
ulubioną krainę - miejsce naszych pierwszych "egzotycznych" wypadów górskich.
Timisoarę powitaliśmy ok. 22. Na peronach trochę mętów, ale ogólnie spokojnie i dosyć ludnie.
Nawet o tej porze działa kantor koło dworca (po przeciwnej stronie ulicy) i sklepik z owocami i
innymi dobrami. Pomieniliśmy trochę kasiury, żeby kupić bilety do Sygietu Marmaroskiego na akcelerat
o 23:10 (71 RON). Pociąg już stał i - uwaga! - był to nowy skład z przedziałami 6-osobowymi, każdy
fotel osobny. Liuks! Jedno miejsce wolne zajął pan z dwiema torbami (czyżby to były sery?!). Coś
tam do nas zagadywał, pokazał nam swój dowód osobisty, my jemu nasze paszporty.
Jako że byliśmy umyci w poprzednim pociągu, to po kontroli biletów mogliśmy spokojnie ułożyć się
do snu, uzgadniając kto komu i gdzie daje nogi. Najgorzej miał Jędrek, siedzący naprzeciwko pana
od serów, bo trochę ciężko było się z nim w tej kwestii dogadać.
Natalia
DZIEŃ 19
Czwartek, 13 VIII 2009
... → Sygiet Marmaroski (Sighetu Marmaţei) →
Sołotwino → ...
Mimo iż nie każdy miał jak się dogadać z naprzeciw siedzącymi pasażerami, wszyscy obudzili się jednakowo
poskręcani, "połamani" i zdrętwiali, i z ulgą wstali, aby się trochę porozciągać. Nie jest to wagon sypialny,
ale zwykła "osobówka". Koło 6 rano mijamy Cluj, a następnie kolejne wioski, miasteczka. Urok osobisty tego
rejonu sprawia, że momentalnie rodzi się pomysł, aby przyjechać we wrześniu w Alpy Rodniańskie. Zobaczymy,
może się uda.
Poranek mija na czynnościach codziennych - jedynkowych i dwójkowych, śniadaniu, dojadaniu pysznych serbskich
owoców. Do domu wrócimy prawdopodobnie bardzo dobrze odżywieni, mimo ogromnych, nieludzkich wręcz wysiłków,
jakich dokonaliśmy w górach. Na jednej z kolejnych stacji wysiada nasz współtowarzysz, a my jedziemy dalej,
podziwiając krajobraz Rumunii zbliżony do beskidzkiego. Coraz bliżej do granicy z Ukrainą, już bez elektryczności,
pociąg jedzie za spalinową lokomotywą, co widać, słychać i czuć.
Valea Viseului - dłuższy postój, zamiana lokomotywy, tłumy mundurowych, ale po co? Pan "umajony" kocem lub firanką
okazuje się głównym zmieniaczem lokomotywy, osłoniętym wspomnianym materiałem celem nieutytłania się w trakcie
czynności "technicznych". Mundurowi w ilościach hurtowych wsiadają do pociągu. Lokomotywa przepięta i ruszamy
w dalszą drogę mijając restaurację "Alimentara" i magazin "ABC". Dojeżdżamy do Sygnetu, kontrolujemy czas,
który ich, który nasz, o której pociąg i ruszamy do centrum tego urokliwego miasteczka. Małe zakupy, targ
owocowy i jesteśmy gotowi do przekroczenia granicy rumuńsko-ukraińskiej na Cisie. Przebiega to bezproblemowo.
Dostajemy karteczki "tranzytowe" na Ukrainę i do naszych paszportów zostaje wbita data ostatecznego wyjazdu z
Ukrainy, a także miejsce opuszczenia tego kraju. Most jak most, ale szkoda, że nie można robić zdjęć, bo rzeka
całkiem ładna. Ostatni pstryk w kierunku "renesansowego" budynku ukraińskich pograniczników i ruszamy do pierwszej
miejscowości po stronie ukraińskiej - Sołotwina. 4 nieudane próby zakupu pasztetu kończy decyzja "idziemy na piwo",
niestety droższe niż w zeszłym roku. Mamy czas, więc niespiesznie idziemy na dworzec kolejowy, załatwiamy potrzeby
nr 1 i 2 w gustownych otworach w ziemi ogrodzonych białym murem i nawet zadaszonych (!). Bilety już są, pociąg
czeka wraz z dokładnie wyczyszczoną lokomotywą. Po kilkunastu minutach wsiadamy do płackarty. Bilety kupowaliśmy
w ostatniej chwili, stąd 5 naszych miejsc zostało równomiernie rozrzuconych po całym wagonie. Stopniowo przybywa
pasażerów na kolejnych stacjach. Miejscem naszych posiadów jest stolik obok miejsca Natalii, gdzie jest
najluźniej. Rozmawiamy z jednym z współpasażerów, jak zwykle łamaną polsko-rosyjską słowiańszczyzną, o
wszystkim. Krótkie postoje i kolejne ciastka, arbuzy, rozmowy: o zarobkach w Polsce i na Ukrainie, o
jedzeniu, o plecakach, kuchenkach turystycznych, o tym ile jest osób palących na Ukrainie, czego
dolewa się do piwa aby uzależnić młodzież i oczywiście o polityce. Gdy pojawił się motyw "tankow
na paraszutach" czujny Marcin zaczął mówić, że nie rozumie o co chodzi i rozmowa powoli zaczęła
się kończyć, zresztą pora na sen też już była odpowiednia. Jednym za bardzo wiało, innym było
duszno, niektórym nogi wystawały do połowy przejścia, ale wszyscy po japońsku ("jako tako")
poukładaliśmy się do snu. Stukot szyn i trąbienie lokomotywy były ostatnimi dźwiękami
odnotowanymi przez naszą piątkę.
Jendrek
DZIEŃ 20
Piątek, 14 VIII 2009
... → Lwów →
Szegini →
Medyka →
Przemyśl →
Kraków
5:30 - pobudka. Donośny głos pani prowadnicy bezwzględnie kończy sen tych,
którzy jeszcze spali. Rada dla wybierających się w podróż koleją za naszą
wschodnią granicą: do wyboru jest kilka opcji, nie będę się rozpisywał na
temat każdej. Ta najbardziej kultowa, tak mi się wydaje, to płackarta.
Układ podobny jak w PKP, ale jest... ale... może lepiej to będzie narysować:

Miejsca numerowane są od pomieszczenia prowadnicy. Wszystkie łóżka na dole są nieparzyste. Kupując
bilet nie polecam brać miejsc w pierwszym i ostatnim "boksie" (zaznaczone w kółku). Również miejsca
wzdłuż przejścia, szczególnie dolne, są niezbyt przyjemne, ponieważ cały czas ktoś przechodzi i się
o nas ociera. Podsumowując, najlepiej zarezerwować miejsca od 5 do 32, ewentualnie parzyste od 40
do 52. Reszta miejsc, z naszych obserwacji, jak i doświadczeń z powodu bliskości drzwi do toalety i
sąsiedztwa korytarza, jest nieco mniej atrakcyjna dla osób lubiących spać (szczególnie w nocy).
O godz. 6:40 punktualnie dotarliśmy do Lwowa. Można powiedzieć że jesteśmy już w Polsce, czyli w
domu, pełni optymizmu, że już nic nas nie zaskoczy. Złapanie marszrutki pod dworcem do Szeginii
(czyli granicy z Polską) nie stanowi problemu. Przejazd zajmuje ok. 2 godzin, koszt 15 UAH -
śmiech, nie pieniądze, 5.20 zł przy obecnym kursie. Zaskoczenie nr 1 - Polska nie ma najgorszych
dróg w Europie! Na Ukrainie są gorsze.
Dojechaliśmy. Niby rzecz małą, ale cieszy, kiedy wychodzi się z busa, w którym znaczenie braku miejsc
traci sens. W ukraińskim busie zawsze jest jeszcze miejsce. Szybko zabieramy bagaże, żeby zająć dobre
miejsce w kolejce na granicy. Trochę pośpiechu, kartoszka po drodze i... zaskoczenie nr 2. Nie ma
kolejki! Nie ma setek przepychających się i przeklinających na siebie ludzi oklejonych papierosami
z torbami alkoholu. Aż się nam głupio zrobiło i troszkę żal, wspominając godziny spędzone w tym samym
miejscu rok wcześniej. Przeszliśmy granicę w kilka minut.
Zdążyliśmy na pociąg do Krakowa o 9:45. No to do domu! Mamy bilety, cały przedział, można coś zjeść.
Posiłek przemyca... zaskoczenie nr 3. Głos kontrolera: "Dzień dobry, smacznego, czy można prosić bilety
do kontroli?". Ooo, takie szczegółowe i miłe zdanie z ust pracownika PKP? I na dodatek uśmiech na twarzy?
Po sprawdzeniu biletów - "Dziękuję, życzę miłej podróży". Jeszcze chwilę dyskutowaliśmy o tym, co zaszło,
i zaczęliśmy się zastanawiać, czy pod naszą nieobecność coś się dziwnego w kraju nie wydarzyło...
Marcin
«
1 ·
2 ·
3 ·
3 ·
5 ·
6 ·
7
»
|