Relacja z wyjazdu górskiego. Góry Rodniańskie. Pasul Şetref - Rodna.
Rumunia, 21 27 września 2009
DZIEŃ 1
Poniedziałek, 21 IX 2009
Poronin → Kraków → Rzeszów → Przemyśl → Medyka → Szegini → Lwów → ...
I znowu w góry... Kolejny raz w życiu patrząc na budzik mam wątpliwości czy to się dzieje naprawdę...
4.10 - pobudka, 4.30 - pobudka taty, który ma mnie odwieźć na dworzec do Zakopanego.
Jest autobus do Krakowa ... rusza z małym opóźnieniem o 5.04 czasu warszawskiego.
Czas mija spokojnie na podróży i (gdy już się rozjaśniło) na podziwianiu sprawności naszych
polskich drogowców - prawie wszystkie remonty skończone, bez korków dojeżdżam do Krakowa
będącego w fazie zaawansowanego przebudzenia porannego. 7.17 - RDA w Krakowie ... jest
szansa aby zdążyć na wcześniejszy pociąg na Wschód ... jest o wiele tańszy więc nie
szczędząc czasu biegnę do kasy PKP - 16.38 zł - na tyle polskie koleje wyceniły
kilka godzin przyjemności i 297 km jazdy ... całkiem korzystnie ...
biorąc pod uwagę obecny kurs hrywny :)
W Rzeszowie spotykamy się już całą trójką (tu wsiadają Natalia i Kuba)
i jedziemy razem do Przemyśla. Okazuje się, że w osobówkach są jednak
ubikacje ale będąc wcześniej sam nie chciałem się za bardzo oddalać od plecaka.
12.10 - Przemyśl - jest bus, jest waluta (hrywny nadal bajecznie tanie) - wsiadamy i
jedziemy do Medyki. Na przejściu granicznym kilka osób próbuje nas wyprzedzić w kolejce
argumentując to faktem posiadania ukraińskiego paszportu ale nasze argumenty słowne i siłowe
pozwalają nam w końcu znaleźć się na Ukrainie. Po chwili ktoś oferuje nam możliwość podwiezienia
samochodem osobowym do Lwowa - dziękujemy, a w odpowiedzi słyszymy, że dziś jest święto i żadne
autobusy nie kursują. Dochodzimy na parking postojowy "marszrutek" i rzeczywiście kilku
kierowców świętuje ... wykonując wzorowo swoją profesję - cześć ludziom pracy !!! Dojazd do
Lwowa w "przytulnych" warunkach... Jak już wysypaliśmy się z busa - od razu poszliśmy na
dworzec kupić bilety do Sołotwina na 20.23 a także na powrót za tydzień. Tramwajowa wycieczka
po Lwowie, wizyta na cmentarzu Łyczakowskim gdzie Kuba odnalazł groby swoich
przodków - tak mija nam popołudnie i wczesny wieczór. Przed 20 przychodzimy na dworzec i
czekamy na nasz pociąg konsumując zakupione wcześniej pierożki i bieljasze. Skład podjeżdża
przed czasem, spokojnie zajmujemy miejsca w wagonie, mościmy posłania, jemy arbuza i dość
wcześnie (jak na europejskie standardy) kładziemy się spać. Ludzi w wagonie mało, konstruktorzy
szerokich torów zadbali o to, żeby przyjemnie kołysało do snu...
Jendrek
DZIEŃ 2
Wtorek, 22 IX 2009
... → Sołotwino → Sygiet Marmaroski →
Pasul Şetref (818) → La Jgheaburi (ok 1450)
Nasz pociąg bardzo powoli toczy się przez zamglone łąki nadcisiańskich nizin. W oddali
majaczą niewysokie szczyty rumuńskich Karpat. W wagonie robi się chłodno. Powoli budzimy się.
Śniadanie jemy niespiesznie. Większość podróżnych zdążyła wysiąść z pociągu w nocy.
W Tereswie notujemy ponadplanowo długi postój, dzięki czemu do Sołotwina dotrzemy
z niewielkim opóźnieniem. Oglądamy odgałęzienie linii kolejowej, prowadzące
przez żelazny most na stronę rumuńską.
W Sołotwinie wysiada z naszego wagonu jakiś Hiszpan. Samotnie podróżował przez
środkowo-wschodnią Europę, od Kaliningradu przez Gdańsk, Lwów a teraz udaje się
do Baia Mare. Proponujemy mu aby poszedł z nami gdyż jest tu po raz pierwszy.
W sklepie przy jednej z sołotwińskich uliczek kupuję trzy drożdżówki łącznie po
4 hrywny! Ekspedientka mówi dobrze po rumuńsku. Zresztą Sołotwino to tygiel językowy.
Słyszałem tu już ukraiński, polski i rumuński a na ulicach spotyka się tabliczki z
nazwami w języku węgierskim.
Podczas odprawy po stronie zarówno rumuńskiej jak i ukraińskiej celnicy zadają nam wiele
pytań. Szczególnie długo męczą Hiszpana. Przejście Sygiet - Sołotwino sprawia wrażenie
sennego. Przechodzących ludzi jest niewiele.
Na dworcu w Sygiecie okazuje się, że rapid o 13:00 rzeczywiście nie jeździ poza sezonem.
Trudno, trzeba coś wymyślić bo następny pociąg jest dopiero o 16:20. O jakichkolwiek
autobusach nie ma mowy, choć jest podobno jakiś o 16:30, ale to również późno.
Postanawiamy zapytać taksówkarzy o cenę. Pierwszy mówi, że nic z tego, że nas nie
podwiezie. Drugi rzuca 150 lei. Za drogo. Zbijamy cenę do 100 lei (trochę dużo)
i jedziemy. Przynajmniej będziemy mogli wcześniej wyruszyć w góry.
Taksówkarz zatrzymuje swoją Dacię jeszcze na rynku i czeka zniecierpliwiony aż
Jendrek wymieni walutę w banku. Potem mkniemy już przez wioski doliny Izy. Mijamy
piękny monastyr Bârsana. Za miejscowością Săcel wyjeżdżamy na Pasul Şetref.
Licznik pokazuje 105 lei. Tyle też płacimy. Kierowca udaje się do tu do niewielkiego
przydrożnego baru a my postanawiamy zjeść coś kawałek dalej po wyjściu w górę. W niższych
partiach gór trawy są zupełnie suche. Na polach trwają ostatnie wykopki. Wśród takiej s
cenerii mijamy liczne szałasy pasterskie osiągając w końcu Vârful Capu Muntelui (1194).
Szlak czerwonego paska jest tu nawet nieźle znakowany choć zdarzają się odcinki gdzie
bardziej idziemy na czuja. Schodzimy na Culmea Muntelui. Dojście do tego momentu z
przełęczy Şetref zajmuje nam nieco ponad godzinę. Na Culmea Muntelui jest styna
oraz słabe źródełko. Postanawiamy nabrać tu pełen zapas wody i się umyć a na nocleg
pójść gdzieś wyżej. Zaraz przed wyruszeniem zauważamy schodzącą z góry trójosobową
ekipę. Są to Rumuni udający się w stronę przełęczy Şetref. Objaśniają nam, że
wyżej gdzie szlak niebieskiego trójkąta prowadzący od Dealu Ştefăniţei
dochodzi do szlaku czerwonego paska jest styna oraz woda. Wylewamy więc część zapasów
żeby było lżej i udajmy się na nocleg we wskazane miejsce. Faktycznie woda jest tu ujęta w
koryta, choć źródło nie tryska z dużą siłą. Namioty rozbijamy nieco wyżej. Jemy chinole i co
kto lubi a potem oglądamy piękny zachód Słońca. Jest cicho. Mija nas tylko dwójka drwali,
którzy ściągają drewno z lasu za pomocą koni. Kładziemy się spać po 20:00.
Kuba
DZIEŃ 3
Środa, 23 IX 2009
La Jgheaburi (ok 1450) → Pasul Pietrii (1196) → Vârful Bǎtrâna (1710) →
Vârful Gropilor (2063) → Vârful Buhǎescu Mare (2119) → Tarniţa "La Cruce" (1985)
→ Şaua Între Izvoare (ok 1900)
Moi mili. Zdarzyło się, że mieliśmy nastawiony tylko budzik w zegarku Kuby, który nie jest zbyt nachalny i
jak się dobrze zakutać w śpiwór, to wcale a wcale go nie słychać. Właściwie, to nastawiliśmy go tylko pro
forma na 6:30, bo w końcu ile można spać! I co? Budzę się, patrzę - jasno, ale nie chcąc budzić chłopaków
przystępuję po cichu do kosmetyki. Kuba się budzi i co? "Ale się super spało, o ja! O ja! Ale super!"
Tak super, że była 7:20, a my się ani nie spostrzegliśmy. Standardowe zbieranie się do kupy poszło nam
dość szybko i wkrótce trawersowaliśmy Muncelul Râios. Po drodze mija się wielki wycinki, czy też
uprzątane wiatrołomy, które dość upiornie ogołociły okoliczne stoki. Szlak nie jest zbyt gęsto znakowany
i trzeba trochę uważać, żeby go nie zgubić, ale właściwie należy trzymać się głównej drogi. My trochę
pobłądziliśmy na polanie, skręcając do styny, ale udało nam się wrócić na właściwą ścieżkę, która wkrótce
sprowadziła nas na Pasul Pietrii (1196m). Idzie przez nią droga utwardzona z Romuli do Moisei i nawet
widzieliśmy na niej jedno Suzuki :)
Pod Vf. Bătrâna podchodzi się dość mozolnie zakosami przez las, ale za to potem szlak wiedzie
przez pagór pełne suchych traw z widokami na Pietros, Rebrę, Gropilor i dalszą część głównej grani.
Chmury i słońce urządziły nam w ciągu tego dnia piękny spektakl świateł, cieni i barw, a robienie zdjęć
było przyjemnością chyba o 5% większą niż zwykle ;) Źródełko Tarniţa Bătrânei nie działało
i dopiero przed Gropilorem w miejscu zwanym Jneapanu Kuba dotarł do wody, schodząc sporo poniżej grzbietu.
Ścieżynka ledwo widoczną, a właściwie na krechę wyszliśmy na Vf. Gropilor (2063m), gdzie czekała nas podwójna
uczta: i obiad i widoki. Posiłek zajął nam koło pół godziny i ok. 15 ruszyliśmy na Buhăescu Mare. Na
przełęczy Buhăescu Kuba i ja zostaliśmy z plecakami, a Jendrek zrobił szybki wypad na Rebrę (2268m),
żeby porobić foty i ogólnie - wejść. Z góry schodziła 3-osobowa grupa Polaków, którzy chcieli spać w kotle
pod Repede. No to nas wygryzą, bo i my tam chcieliśmy zostać na noc. Ciekawe, skąd wiedzą o miejscówce? Nie
pytaliśmy, bo baliśmy się odpowiedzi, że z internetu z takiej strony ekstrema.net, czy coś... :)
Wielkim szokiem był widok na utwardzoną drogę, prowadzącą z doliny Buhăescu na przełęcz Tarniţa
La Cruce, obok jeziora, strasznie szpecącą okolicę. Żal było patrzeć... Kiedy Jendrek wrócił ruszyliśmy dalej
główną granią na Obârşia-Rebri. Schodząc do kotła pod Repede musieliśmy się pożegnać z noclegiem tam,
bo tamta trójka zajęła naszą miejscówkę, a nie chcieliśmy jej z nimi dzielić. Poszliśmy dalej modląc się, żeby
źródło na Şaua Ĭntre Izvoare działało. Na widok wody odetchnęliśmy z ulgą i po myciu w zimnym wietrze
w lodowatej wodzie rozbiliśmy szybko namiot i zabraliśmy się do jedzenia. Na polu wieje, para leci z ust przy
każdym oddechu, a w namiocie ciepło, zdążyliśmy już trochę nachuchać :) Oby jutro obudził nas dalszy ciąg cudownej
jesieni.
Natalia
DZIEŃ 4
Czwartek, 24 IX 2009
Şaua Între Izvoare (ok 1900) → Şaua Puzdrelor (ok 2050) →
Vârful Galaţului (2048) →
Şaua Gǎrgalǎeu (1907) → Vârful Gǎrgalǎeu (2159) →
Vârful Omului (2134) → rejon styny pod Şaua Corongiş (ok 1650)
Pobudka... bez budzika... w końcu to jeszcze wakacje :) Piękny poranek, chmurki nad granią
sprzyjają plenerom fotograficznym. Niespiesznie wykonujemy czynności powszechnie uznane za
codzienne... jedzenie, mycie, pranie, składanie obozowiska, Wreszcie koło 9.32 zbieramy się
i zaczynamy marsz wśród czerwieniejących liści borówek, wrzosowisk pełnych porostów i
poprzetykanych zieleniutką kosówką. Widok iście plenerowo-fotograficzny - bardzo źle idzie
się w takich warunkach i okolicznościach przyrody niepowtarzalnej - zdjęcie za zdjęciem - tak
nie da się chodzić po górach!!! W końcu wreszcie popas na lokalnych zasobach owoców i sesja
fotograficzna bez obciążenia plecakiem. Kolory nadal szaleją. Od Przełęczy między Źródłami
cały czas trawersujemy Vf. Negoiasa Mare a następnie ruszamy na jeden z wierzchołków Vf. Puzdrelor
skąd podziwiamy widoki i z racji pory ewidentnie batonowej konsumujemy co kto ma przygotowane na
tą okazję. Wkoło pustki - zero turystów, zero pasterzy, owiec, kóz i psów... W lecie wszystkie
ww elementy krajobrazu kulturowego występują ponoć w ilościach hurtowych :) Krajobrazy piękne,
światło ciekawe ale czas ruszać dalej - schodzimy na przełęcz i zaczynamy trawers Laptelui Mare
a następnie granią lub trawersując grzbiet w kierunku Vf. Gărgalău. Coraz bardziej rozglądamy
się za wodą i miejscem na biwak, które to elementy jakoś nie chcą występować razem w najbliższej
przestrzeni. Decydujemy się pójść na Gărgalău i dalej granią na południe (już bez szlaku),
w kierunku Şaua Corongiş, w pobliżu której błyszczy się woda wyglądająca na płynącą (czyli
zdatną do picia). Obok szałasy pasterskie, opustoszałe o tej porze roku... Cisza, piękne widoki ...
znajdujemy odpowiednie miejsce na biwak. Kąpanie, fotografowanie, jedzenie, czynności higieniczne
(mycie zębów w blasku księżyca). Kolejny dzień za nami, pierwszy od zeszłorocznego wyjazdu w Ałtaj
dzień, w którym nie spotkaliśmy nikogo - ani pasterza, ani turysty, ani drwala ... po prostu
ŻADEN
Wygwieżdżone niebo zwiastuje chłodną noc...
Jendrek
DZIEŃ 5
Piątek, 25 IX 2009
rejon styny pod Şaua Corongiş (ok 1650) → Vârful Corongişu (1987) → Vârful Saca (1705) →
Vârful Cǎpǎţâni (1256) →
Poiana Ulmului (1123) → Coasta Morii (1039) → Rodna (530)
Temat poranka to pogoda, która się zmieniła. Na gorsze. Od północy na całej długości grani głównej
atakują chmury. Powoli opanowują wierzchołki wyższych szczytów. Ineu i Pietros padają jako pierwsze,
potem Puzdrelor, Gărgaleău. Wreszcie Omu. Jest cieplej niż zwykle o tej porze dnia.
Zmieniająca się sytuacja na niebie podziałała na nas mobilizująco i po niecałej 1.5 godziny od obudzenia
się wyruszamy. Po 9:00 jesteśmy już na muśniętym chmurami wierzchołku Corongişu (1987).
Podejście było strome, miejscami nawet pomagaliśmy sobie rękami. Widok dzięki przewalającym się
chmurom nie jest pełny ale za to oryginalny. W pewnym momencie dobiega nas grzmot. Super, idzie
burza a my stoimy na wysuniętym wierzchołku Corongişu. Trzeba ruszać dalej.
Przez połacie czerwonych brusznic i żółtej trawy wychodzimy na południowy przewierzchołek a
potem na szczyt oznaczony na naszej mapie kotą 1854. Chmury się podnoszą a Corongişu odsłania
się. Pogoda jakby przez chwilę była lepsza ale zaraz wszystko wróciło do normy i nawet dotarło do
nas kilka kropel deszczu.
Wchodzimy w las. Wystające zewsząd suche badyle nie uprzyjemniają wędrówki. Potem jest już lepiej.
Trawiastym podejściem osiągamy Vârful Saca (1705). Mój podziw budzą spore jak na Góry Rodniańskie
wysokości skalistych, wschodnich ścian szczytu.
Jak się okazało krople, które spadły na nas niedawno były jedynymi podczas przejścia tego grzbietu.
Co więcej grzmot, który usłyszeliśmy stojąc na Corongişu to huk materiału wybuchowego z kamieniołomu
gdzieś w dolinie Anieş. Widok z Vf. Saca jest urzekający. Na wschodzie widać całą grupę Ineu. Duże
wrażenie robi grzbiet Rabli na zachodzie. Idziemy dalej na południe. Pogoda systematycznie się poprawia.
Dochodzimy do bacówki stojącej na przełęczy pod szczytem o wysokości 1543. Robimy serię zdjęć. Zaglądamy
do środka. Chata składa się części dla zwierząt i z pomieszczeń dla ciobana. Nie jest to jednak z pewnością
styna z tych o priorytetowym znaczeniu lecz zaledwie punkt przerzutowy do tranzytu owiec w wyższe partie gór
lub serów w doliny.
Idziemy dlaej. Trawersujemy od wschodu szczyt 1543. W pewnym momencie stwierdzam, że dalsza eksploracja moich
Dachsteinów grozi poważniejszymi urazami stóp i zamieniam je na sandały. Po chwili teren jest jednak
dla nich zbyt trudny i z powrotem wracam do butów grubego kalibru. Iść się jednak w nich nie da, więc
na postoju owijam palce plastrami. Może to coś da.
Dało niewiele ale na tyle dużo, że mogłem iść. Jesteśmy już po "obiadowej" przerwie
i mijamy Vârful Căpăţânii (1256). Pojawia się coraz więcej chat pasterskich.
Widać ślady redyku, który uwolnił góry od owiec i uciążliwych psów - wrogów numer 1 dla wielbiciela
Gór Rodniańskich.
Idziemy dalej przez suche pagórki raz po praz wchodząc do lasu. Jest bardzo ciepło a słońce, mimo że
jest coraz niżej nad horyzontem, świeci mocno. Zakurzonymi drogami, wykorzystywanymi głównie do zwózki
drewna, docieramy do Rodnej. Po drodze jeszcze zrywamy jabłka w jednym z sadów i zaglądamy na miejscowy
cmentarz.
W Rodnej witają nas ciekawe spojrzenia jej mieszkańców. Idziemy do sklepu. Kupujemy lody i piwo a potem
udajemy się do doliny potoku Baia w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Znajdujemy je przy boisku piłkarskim
na prawym brzegu potoku. Kiedy jemy, myjemy się i rozstawiamy namioty jest już ciemno. Gdy przejeżdża
jakiś samochód gasimy czołówki aby nie ujawniać naszej obecności. Usypiamy około 21:00.
Kuba
DZIEŃ 6
Sobota, 26 IX 2009
Rodna (530) → Ilva Micǎ →
Salva →
Sygiet Marmaroski → Sołotwino → ...
Ciemno wszędzie, głucho wszędzie... Ze snu - trochę płytkiego i czujnego - wyrywa mnie o 4:15 salwa
znajomych dźwięków mojego budzika. Pozwalam mu jeszcze trochę pograć, żeby i chłopaków wyrwała, po
czym rozpoczyna się szybkie pakowanie i zwijanie namiotu. Wszystko w świetle czołówek, przy jeszcze
rozgwieżdżonym niebie. Wychodzimy na drogę i żwawo maszerujemy przez oświetlone (!) ulice Rodnej.
Na rynku stoi spora grupa ludzi, czekająca na autobus, ale my idziemy na pociąg, który o 5:45 miał
odjeżdżać do Ilva Mica. Autobus minął nas ok. 5:15, ale gdy przyszliśmy na garę okazało się, że
pociąg jest opóźniony o 80 minut, ale że o 6 jest autobus do Salvy, którym możemy pojechać.
Poszliśmy na przystanek (oczywiście nie ma rozkładów), ale grupka tubylców, idąca na pociąg,
powiedziała, że autobus nie jedzie, bo sobota, ale pociąg - tak. Więc znowu na stację, gdzie
okazało się to, co wcześniej. Próby łapania stopa i autobusu nie przyniosła oczekiwanych
efektów, więc w końcu wylądowaliśmy w trenie do Ilva Mica - wioski mniejszej od Rodnej, ale
za to ciut bardziej ruchliwej - dowiedzieliśmy się, że kilka pociągów nie jeździ, inne anulowano,
więc zostaje tylko stop. Szczęśliwym trafem chyba piąty haltowany samochód nam się zatrzymał i z
abrał do Salvy. Był to bus, którego kierowca się właściwie do nas nie odzywał. Na odchodnym daliśmy
mu 15 RON od wszystkich i pobiegliśmy na stację sprawdzić pociągi. Była 9:03, a najbliższy do
Sygietu odjeżdżał o 14:20. Trochę za późno. Wyścig z czasem trwał, bo o 15:30 mieliśmy poezd z
Sołotwina do Lwowa i bilety na niego w kieszeni. Na przystanku autobusowym żadnej tabliczki z
rozkładem, ale mieszkająca naprzeciwko ciekawska babcia powiedziała, że zaraz pojedzie coś do
Sygietu. Hmm, oby! Jeszcze nie zdążyliśmy się rozejrzeć dookoła, gdy zza zakrętu wyłonił się duży
autobus, który za 20 RON/os. zabrał nas do Sygietu. Jechało się ciut ponad 2 godziny, ale widoki
na góry, pola i wioski umilały czas. Koło 11:30 wylądowaliśmy w Sygiecie - wyścig wygrany! Żelazne
punkty programu to sklep, targ i miejscowy "fast-food" z plackami lepionymi, wałkowanymi i smażonymi
przy kliencie. W owocowo - warzywnym targu zanurzyliśmy się bez pamięci, kupując winogrona, gruszki,
śliwki, chleb, sery, pomidory. Trochę było nam szkoda, że nie mieli arbuzów, ale sądząc po obecnym s
tanie naszych żołądków - może to i dobrze...
Część zapasów zjedliśmy na ławeczce w Sygiecie, po czym ruszyliśmy do Sołotwina. Przejście przez granicę j
uż prawie z zamkniętymi oczami. Potem tylko lody na Ukrainie i na stację. Kuba zaczął suszyć namiot, ja
skoczyłam do wychodka, w końcu mieliśmy jeszcze sporo czasu do 15:49 - godziny odjazdu z biletów. Nagle
ok. 15:30 zaczął się jakiś ruch, że niby pociąg odjeżdża, więc w popłochu zabraliśmy graty, namiot pod
pachę i do wagonu. Ledwo wsiedliśmy i zrzuciliśmy garby, pociąg ruszył i pojechał na dobre. 15:34...
Podejrzewamy, że kasjerka we Lwowie sprzedała nam bilety z Sołotwina 2, gdzie rzeczywiście byliśmy o
15:49. Na szczęście udało się i teraz już powoli jedziemy do domu, dusząc się w wagonie z zablokowanymi
oknami...
Natalia
DZIEŃ 7
Niedziela, 27 IX 2009
... → Lwów → Szegini → Medyka →
Przemyśl → Kraków → Poronin
... "trasa wszystkim bardzo dobrze znana" - słowa piosenki zespołu "Kult" pasują jak ulał... trzeci
raz w tym roku jedziemy na trasie Sołotwino - Lwów i (co ważne) w ogóle ta trasa się nam nie
nudzi i chętnie przejedziemy nią jeszcze wielokrotnie w przyszłości :) ostatnie kilometry przed
Lwowem, prowadnik budzi wszystkich pasażerów aby załatwili swoje potrzeby fizjologiczne (sanitarna zona)
i oddali prześcieradła, poszewkę i ręcznik, których używali przez ostatnie pół doby. Jakieś improwizowane
śniadanie, pakowanie plecaków i jesteśmy gotowi do wyjścia... Pociąg jest oczywiście punktualnie na stacji
końcowej, na lwowskim dworcu wysiadamy gdy jeszcze jest ciemno i mgliście. Świta gdy wyjeżdżamy (wyjątkowo
wcześnie) busem w kierunku Szeginii. Przysypiając i budząc się mijamy kolejne wioski aż w końcu docieramy
do granicy. Budka z kartioszkami zamknięta :/ ... innym razem :) Granica nie sprawia żadnych problemów -
pusto, szybko... i zyskujemy utraconą tydzień wcześniej godzinę :) Dalej bus do Przemyśla, pociąg
osobowy do Rzeszowa... Tu Natalia i Kuba przesiadają się na osobowy (Peugeot) do Czudca i pomykają
aby odwiedzić rodzinę. Ja jadę dalej w kierunku Krakowa i pustą jak nigdy zakopianką w kierunku Poronina...
A w pamięci pozostały piękne puste, czerwone rodniańskie połoniny...
Jendrek
|