Relacja z wyprawy w Niżne Tatry
Słowacja, 21-26 września 2006
WSTĘP
Po powrocie z Rumunii nie na długo zagrzaliśmy miejsca w domach. Już wkrótce plany wyjazdu
w Niżne Tatry na Słowację były tak zaawansowane, że nie było na co dłużej czekać. Tym bardziej,
że warunki sprzyjały prawie pod każdym względem. Mapy, które kupiliśmy trochę wcześniej, już
posłużyły nam do wirtualnych wycieczek. Najwyższy czas, by wyjść z nimi w teren...
DZIEŃ 1
Czwartek, 21 IX 2006
Kraków → Zakopane → Łysa Polana → Poprad
→ Telgárt (880) → Kráľova hoľa (1946) →
Ždiarske sedlo (1473) →
Andrejcová (1520) → útulňa Andrejcová (1420)
Nie zawsze to, co w rozkładach, rzeczywiście się sprawdza mieliśmy tego doskonały
przykład, kiedy na Łysej Polanie chcieliśmy złapać słowacki autobus do Popradu. Na szczęście
tylko to ogniwo pękło, ale dzięki życzliwości kierowcy polskiego autobusu wycieczkowego
wkrótce wylądowaliśmy w Popradzie, a potem w Telgárt.
Pogoda ładna, ciepełko. Szliśmy czerwonym szlakiem najpierw przez wieś, wznosząc się coraz
bardziej w górę, aż dotarliśmy do linii wysokiego napięcia, pod którą przez długi czas wiodła
nasza ścieżka, cały czas ostro do góry na dzień dobry mieliśmy do zrobienia prawie
1100 m w pionie...
Kráľova hoľa byłaby całkiem przyjemnym szczytem, gdyby nie słowacka słabość do stawiania
masztów i wielkich anten gdzie się tylko da, a już w górach najchętniej. Nie zabawiliśmy
tam długo, tym bardziej, że zaczynało się chmurzyć i wiać, a do utulni na Andrejcovej mieliśmy
jeszcze spory kawał drogi. Widoków specjalnych nie było, bo niebo zasnuło się dość solidnie.
Wspomagaliśmy się suszonymi bananami.
Trzeba uważać, żeby nie przegapić chaty na Andrejcovej. Ponoć nie tak dawno był tam remont
i rzeczywiście to widać czysto, nowe deski i dach. Luksus. Tylko zimno niemiłosiernie,
bo gdy przyszliśmy, robiło się już szaro i nie mieliśmy siły i ochoty na bieganie po okolicy
w poszukiwaniu drewna. Szybkie mycie i do garów. Lekkiego strachu nabawiliśmy się, gdy nagle
usłyszeliśmy huk silników i pod chatę podjechały 2 motory. Po tym, jak naczytaliśmy się przed
wyjazdem o gangach motocyklistów napadających na turystów na Andrejcovej, byliśmy pewni, że
i my tej nocy możemy liczyć na taką przygodę... Tamci wypalili papierosy, pogadali z nami
trochę i pojechali. Zabarykadowaliśmy chatę, pochowaliśmy komóry i kasę pod podłogę, i dopiero
wzięliśmy się za jedzenie. W izbie rozbiliśmy namiot, żeby było nam cieplej w nocy. Przed
zaśnięciem przeszkadzały nam hałasy w izbie. Okazało się, że to plecak Kuby zaczął się ruszać.
Jego siłę napędową stanowiły wygłodniałe myszy. Musieliśmy ruszyć z odsieczą, by ochronić nasze
zapasy żywności.
A potem mogliśmy zasnąć snem sprawiedliwych, którego nic nie zakłóciło aż do rana.
Natalia
DZIEŃ 2
Piątek, 22 IX 2006
Útulňa Andrejcová (1420) →
Veľká Vápenica (1691) →
sedlo Priehyba (1190) → Homôľka (1660) →
útulňa Ramža (1300)
Szczęśliwi, że obudziliśmy się cali, wybiegliśmy z chaty podziwiać widoki. A było na co
popatrzeć. Dzień zapowiadał się piękny, ale wietrzny, i tak już miało zostać przez całą
naszą wyprawę. Trasa aż do Veľkej Vápenicy była piękna, z panoramą Tatr po prawicy. Ale
już przy zejściu na przełęcz Priehyba coś się popsuło. Pojawiało się coraz więcej zwalonych
drzew, zagradzających drogę, przez które trzeba było wciąż przeskakiwać. Z plecakiem sporo
ważącym nie było to ani proste, ani przyjemne. Rozsiedliśmy się na krótki popas na przełęczy,
uzupełniliśmy zapasy wody (potoczek po północnej stronie, tuż poniżej szlaku) i trzeba było
ruszać dalej. Marzenia, że po tej stronie będzie lepiej, nie spełniły się i po chwili znów
skakaliśmy przez, czołgaliśmy się pod, turlaliśmy się na drugą stronę i stąpaliśmy na
wysokościach byle tylko przedostać się przez potrzaskane pnie, leżące bez ładu na szlaku
i wszędzie dookoła. Drogę, która miała nam zająć 1.5 h, przeszliśmy w prawie 3... A dalej było
praktycznie tak samo. Skończyła nam się woda i nigdzie po drodze nie mogliśmy znaleźć źródła.
Udało nam się to dopiero blisko Ramžy. Tamtejszą utulnię znaleźliśmy nie bez kłopotów, bo
szlak zgubił się wśród połamanych drzew. Wyglądało to strasznie, ale koło chaty las stał
równo i nie miał zamiaru się przewracać.
Najwięcej czasu zajęły nam poszukiwania wody. Małe źródło jest jakieś 5 minut od chaty
najpierw czerwonym szlakiem na zachód, a po ok. 200 m w prawo ścieżką. Nie mieliśmy zamiaru
marznąć, więc po chwili ogień wesoło trzaskał na piecu, a w garnku bulgotała zupa i inne
frykasy. Kiedy było już zupełnie ciemno, dołączył do nas Czech Oto, który szedł samotnie
w przeciwną stronę niż my. Był trochę pokrwawiony, bo ponabijał się na zwalone drzewa,
które i na zachód od Ramžy leżały i nie wróżyły nam niczego dobrego na dzień następny.
Natalia
DZIEŃ 3
Sobota, 23 IX 2006
Útulňa Ramža (1300) →
Vyšná Boca (950) →
Bocianske sedlo (1505) →
Chata gen. M.R. Štefánika (1728)
Krótka walka z pniami wielkich świerków skutecznie nas przekonała do tego, że lepiej zejść
bez szlaku, na orientację do Vyšnej Bocy. Trafiliśmy w końcu na jakąś drogę do zwózki drzewa
i wkrótce siedzieliśmy we wsi pod sklepem, jedząc upragnione jabłka. Wioska jest bardzo ładna
drewniane domki, zadbane obejścia, trochę sielankowo... Nie zabawiliśmy tam jednak długo
i poszliśmy Starobocianską doliną w stronę przełęczy. Po drodze nabraliśmy dużo wody, żeby móc
ugotować obiad na Bocianskim sedle. Otworzyły się widoki na Ďumbier przed nami i pasmo
Kráľovej hoľi, które mieliśmy już za sobą.
Na zboczach pełno było ludzi zbierających borówki. W Chacie gen. Štefánika
byliśmy dość wcześnie i korzystając ze słońca rozsiedliśmy się na ławach
przed schroniskiem, żeby rozegrać partyjkę skrabli. Sam budynek może nie grzeszy pięknością, ale
atmosfera panuje przyjemna i obsługa jest miła. W cenę noclegu wliczone jest skromne (!) śniadanie.
My zapłaciliśmy 270 SKK. Cóż, nie było wyjścia... Na dodatek marzenia o kąpieli w ciepłej wodzie
spełzły na niczym, bo trafiliśmy akurat na jakąś awarię...
Wieczorem wybraliśmy się jeszcze na podziwianie zachodu słońca i już trzeba było się kłaść spać,
żeby następnego dnia wstać odpowiednio wcześnie. Po zapadnięciu zmroku dało się słyszeć jeszcze
dobiegające z dolin porykiwania, których wykonawcami według Słowaków były jelenie. Nie
niedźwiedzie.
Natalia
DZIEŃ 4
Niedziela, 24 IX 2006
Chata gen. M.R. Štefánika (1728) →
Ďumbier (2043) →
Demänovské sedlo (1756) →
Chopok (2024) → Dereše (2004) →
Križské sedlo (1775) →
Chabenec (1955) →
útulňa pod Chabencom (1600)
Po niezbyt sycącym śniadanku poszliśmy na Ďumbier. Wiało niemiłosiernie (znowu), ale i tak
spędziliśmy dość dużo czasu na szczycie. Zrobiliśmy sobie nawet poprawkę ze śniadania. W tym
rejonie spotykaliśmy wciąż ludzi w końcu najwyższe szczyty Niżnych Tatr są stosunkowo
łatwo osiągalne od strony Doliny Demianowskiej.
Chopok porządnie zatłoczony... Ale dalej na zachód już właściwie pusto i przestronnie. Jest czas
i warunki, by podziwiać widoki.
Tego dnia wędrówkę zakończyliśmy w utulni pod Chabencom, którą na cześć gospodarza nazwaliśmy
u Boba Marley'a. Za 70 SKK mieliśmy ciepło i miękko w jadalni na dole i w zbiorowej
sypialni na poddaszu. Do tego gitara do ogólnego użytku, kultowy wiersz o niedźwiedziu... Woda
w postaci źródła, jakieś 200 m od chaty. Tekst z tablicy nad potokiem pozostawiamy do samodzielnego
rozszyfrowania: Prísny zákaz šťať a srať w okolí
studničky!!! Znowu wieje!
Natalia
DZIEŃ 5
Poniedziałek, 25 IX 2006
Útulňa pod Chabencom (1600) →
Ďurková (1750) →
Latiborská hoľa (1643) →
Sedlo pod Skalkou (1476) →
Veľká Chochuľa (1753) →
Hiadeľské sedlo (1099)
Kolejny dzień powitał nas przenikliwym wiatrem. Na Ďurkovej prawie nas poprzewracał i musieliśmy
się mocno trzymać ścieżki, żeby nie dać się zwiać. Szlak wiódł nas bardzo przyjemnie. Tym
bardziej, że wprowadził nas w łany borówek, których oczywiście sobie nie odpuściliśmy.
Na Veľkej Chochuľi rozegraliśmy najwyższą do tamtej pory partię skrabli.
A potem już tylko w dół, w dół, w dół. Na nocleg rozłożyliśmy się na Hiadeľskim sedle.
Wody i drzewa jest tu pod dostatkiem. Chłopcy straszyli niedźwiedziem, ale na szczęście się
to nie sprawdziło.
Natalia
DZIEŃ 6
Wtorek, 26 IX 2006
Hiadeľské sedlo (1099) →
Hiadeľ (500) →
Banská Bystrica →
Turčianske Teplice →
Žilina →
Skalité Serafinov →
Zwardoń →
Skalanka ( → Zwardoń → Kraków )
Droga w dół minęła szybko, niedługo mieliśmy autobus do Bańskiej
Bystrzycy. Przeszliśmy się na starówkę i na targ warzywno-owocowy.
Później pojechaliśmy pociągami (pozor, vlak!) do Turczańskich Cieplic,
Żyliny i Skalitego Serafinov, żeby jeszcze jedną noc spędzić nie w mieście, ale w Skalance.
Od gospodzarza Skalanki, pana Józka, nauczyliśmy się wtedy, że na porost włosów najlepiej
smarować się miodym i kurym gównym. :)
Natalia
|