Relacja z wyprawy w Atlas Wysoki
Maroko, 18-26 marca 2009
«
1 ·
2 ·
3
»
DZIEŃ 4
Sobota, 21 III 2009
Imlil (1750) → Sidi Chamharouch (2350) → Refugio du Mouflon (3200)
Poranek wita nas słonecznie. Śpimy jak susły i rano trochę się grzebiemy. Widok z tarasu jest bajkowy.
Kwitnące drzewa, a w tle ośnieżone szczyty. Piękno krajobrazu zachęca do szybkiego opuszczenia naszej
kwatery, która jest trochę zimna i wilgotna. Płacimy za nocleg i czym prędzej wyruszamy. Vasiluta zostaje
jednak w Imlil na dłużej, do czasu powrotu Marka.
Idziemy początkowo w dół, do centrum wsi, a potem w górę, w stronę Sidi Chamharouch. Mijamy stragany i sklepiki
z lokalnymi wyrobami i pamiątkami, ale nie ulegamy namowom handlarzy. Spotykamy gospodarza jednej z kwater
turystycznych w Mzik, przysiółku Imlil. Ma na imię Ibrahim. Pokazuje nam kartkę napisaną przez jego poprzednich
gości. Ruszamy dalej. Mijają nas wycieczki Marokańczyków. Z początku idziemy przez wieś zakosami pod górę. Robi
się coraz cieplej. Niebo jest bezchmurne. Po lewej mijamy wieś Aremd. Droga jest dość monotonna i powoli
zdobywamy wysokość. Spotykamy pasterzy z kozami. Ich kupy do społu z oślimi ścielą obficie nasz trakt. Jedna
z kóz wyszła nawet na drzewo, aby najeść się zielonych liści. Długim, lekko podnoszącym się trawersem osiągamy
Sidi Chamharouch. Można tu kupić coś do picia. Marek kupuje wodę. Idziemy dalej lewą stroną doliny. Pojawiają
się pierwsze płaty śniegu. Pod jednym z kamieni, spod którego wypływa woda, dzieci chłodzą coca colę i sprzedają
ją turystom. Pogoda się pogarsza, co jest typowe dla tej pory dnia. Robi się chłodniej, zaczyna podać grad. Powoli
zaczynam odczuwać skutki pobytu na dużej wysokości. W chłodzie i padającym śniegu docieramy do schroniska.
Są tu dwa budynki. Marek, który przyszedł tu pierwszy, był w tym położonym wyżej o nazwie Toubkal
i mówił, że jest tam straszny syf. Wybieramy schronisko niżej położone Mouflon. Na początku
trzeba się targować, ale ponieważ konkurencja jest tu niewielka, idzie opornie. Gospodarz schroniska trzyma
się mocno swojej oferty, czyli 80 dirhamów za osobę. Wyjątkiem jest Marek, który kupuje nocleg z obiadem i
płaci więcej. Ja, Natalia i Przemek zamawiamy od razu dwa noclegi.
Furorę wzbudzają tu nasze telefony komórkowe. Berberowie chcą koniecznie je kupić. Marek sprzedaje swojego
sony ericssona, a Natalia postanawia pożegnać się ze swoją nokią. Gdybyśmy wiedzieli, to pewnie przywieźlibyśmy
więcej tego drogocennego towaru. Można tu trochę na tym zarobić.
Berberowie rozpalają ogień w kominku, więc suszymy nasze buty. Pokój, który dostajemy, jest zimny, ale za to
duży. Łóżka są piętrowe, a my możemy rozłożyć nasze rzeczy wszędzie. Gotujemy wodę na liofilizaty (bez sensu,
że je wzięliśmy, tadżiny wyszłyby taniej), jemy i idziemy spać. Niestety dziś bez gorącego prysznica.
Kuba
DZIEŃ 5
Niedziela, 22 III 2009
Refugio du Mouflon (3200) → Dżabal Tubkal (4167) → Refugio du Mouflon (3200)
Niedziela będzie dla nas.
Wstyd się przyznać, ale pomyliliśmy drogę. Po pobudce o 5:30 w pokoju, w którym temperatura nie przekraczała
5 °C, zgodnie z planem wyszliśmy o 7:00. Na lekko. Graty zostały w pokoju nr 3, a do plecaków
zabraliśmy niezbędne rzeczy. Wiatr przy schronisku umiarkowany, temperatura -1 °C, zachmurzenie
zerowe: idealne warunki do ataku na Tubkal. Chyba podświadomie sądziliśmy, że jedyną porządnie wydeptaną
drogą jest ścieżka na Tubkal, więc wbiliśmy się na pierwszą napotkaną. Gdy pokonaliśmy 250 m w pionie, zaczął
w nas narastać niepokój. Jedną przełęcz widzieliśmy idealnie na południu, drugą, stromą, w kierunku wschodnim.
Coś tu nie gra. Krótkie konsylium: kompas do ręki, zaduma nad elektronicznym obrazem mapy i decyzja
powrót do schroniska i droga na wschód. Później okazało się, że widzianymi przez nas przełęczami były Tizi
n'Ouagane i Tizi n'Ouanoums.
Można powiedzieć, że na szczyt wyruszyliśmy o 8:30. Rano na północnych stokach śnieg był porządnie zmrożony,
więc marsz w rakach przebiegał bez zakłóceń. Droga nie jest trudna, raki i kijki spokojnie wystarczają. Ścieżką
przeszły już tłumy, więc trudno pomylić drogę (choć nam się udało). Powyżej wysokości 3500 m wyprzedzaliśmy
się na przemian z 4-osobową grupą Estończyków. Ci mieli kontakt radiowy z dwójką swoich towarzyszy, którzy
już byli na szczycie. Na ok. 3800 m podzielili się z nami informacją, że na Tubkalu zaczynają się kłębić chmury.
Należy zatem przyspieszyć. Niestety powyżej tej wysokości jest to tak możliwe jak wrzucenie piątki w maluchu.
Zaczyna brakować tlenu, co skutkuje przyspieszeniem oddechu. Na szczęście nikt z nas nie doświadczył objawów
choroby wysokościowej, ale rzadkie powietrze wpłynęło indywidualnie na nasze tempo marszu.
Koniec końców, wszyscy dotarliśmy na szczyt ok. 12:00. Alleluja! Dach Maroka zdobyty. Gdyby skrócić przystanki
i iść swoim rytmem, na szczyt da się wejść w 3 godziny. Jedynym trochę niebezpiecznym odcinkiem jest krótki
trawers 15 minut od szczytu, biegnący po zboczu o sporym nachyleniu. Poza tym spoko Maroko. Mieliśmy sporo
szczęścia, przez cały czas ostro świeciło słońce, a wiatr nie dokuczał zanadto. Nam widoki ze szczytu
przysłaniały chmury konwekcyjne, ale nie możemy narzekać. Wreszcie trafiliśmy na dzień, w którym pogoda nie
załamała się po południu. W dodatku na samym szczycie trafiały się okresy, kiedy w ogóle nie wiało. Towarzyszyła
nam grupka płochaczy, które podchodziły na bliżej niż metr, oraz wieszczki, które popisywały się cyrkowymi
umiejętnościami w powietrzu. Sam widok ze szczytu jest oczywiście niesamowity (głupio by było, gdybym napisał
tu co innego), szkoda tylko, że grupa 4-tysięczników na zachodzie była przysłonięta chmurami.
Przyszli też Estończycy. Najpierw my im z estońską flagą, potem oni nam z naszą, porobiliśmy sobie grupowe
zdjęcia. Całe szczęście Łukasz wziął sporą chorągiew, bo inaczej byłoby trochę wstydu. Estończycy po zdobyciu
szczytu wyjęli planszę do twistera i nie zdejmując raków, przystąpili do gry. Nie muszę dodawać, że potem
plansza nadawała się tylko do zjeżdżania ze stoków Tubkala, z czego grupa ochoczo skorzystała.
Zejście szło szybko. Po niedługim czasie postanowiliśmy się rozdzielić, ponieważ Ela, Łukasz i Marek chcieli
jeszcze dziś zejść do Imlil, natomiast Natalii, Kubie i mnie specjalnie się nie spieszyło i mogliśmy się
delektować pięknymi krajobrazami Atlasu. Ostre słońce topiło śnieg, który przyklejał się do raków, mimo to
zbiegało się nieźle. Większy problem ze słońcem miały nasze coraz bardziej spalone twarze. Promienie UV nic
sobie nie robiły z marnej piętnastki i stopniowo nasze mordki zaczynały upodabniać się do buraków. Po drodze
zaliczyliśmy kilka kontrolowanych dupozjazdów i parę minut po 15 byliśmy w Muflonie. Spotkaliśmy jeszcze
resztę naszej ekipy, a następnie zasiedliśmy przy kominku w celu osuszenia butów. Sporym zaskoczeniem, nie
tylko dla nas, była obfitość Polaków. Oprócz nas, w schronisku nocowała czwórka ze Śląska i trójka z Irlandii.
Jedyną rozmaitością było małżeństwo szwajcarskich paralotniarzy, którzy planowali następnego dnia zlecieć
z Tubkala do Imlil. Szacunek.
Rozmowy trwały długo, Berberowie chętnie poznawali nowe języki, chociaż zwrot herbata za darmo
po polsku mieli już opanowany do perfekcji. Położyliśmy się ok. 21, znowu zapewniwszy sobie higienę na tyle,
na ile to było możliwe wilgotnymi chusteczkami. Przyjemność średnia...
Przemek
DZIEŃ 6
Poniedziałek, 23 III 2009
Refugio du Mouflon (3200) → Tizi Afella (3830) → Refugio du Mouflon (3200) → Imlil (1750)
W nocy wiało niemiłosiernie, a rano nad granią przewalały się chmury z wielką prędkością. Pozbieraliśmy się nie
za szybko w naszym lodowatym pokoju. Konkurs Kto ma cieplej w śpiworze? wygrał Przemo z wynikiem
35.9 °C. Na drugiej pozycji uplasował się Kuba, osiągając ok. 32 °C. Ja nie brałam udziału, ponieważ
termometr może mierzyć tylko w 2 miejscach jednocześnie.
Na dziś wymyśliliśmy sobie przełęcz Tizi Afella, którą wczoraj przyuważyliśmy podczas schodzenia z Tubkala.
Leży po przeciwnej stronie doliny, a wejście do bocznego kotła prowadzi przez fantazyjny wąwóz skalny, by
potem znacznie się rozszerzyć w całkiem pokaźną dolinę. Przykuło naszą uwagę dzięki przedeptanym zygzakom,
które zdawały się mówić: tu się da wyjść! Wiatr mocno nas smagał, kiedy szliśmy w górę główną doliną, ale
nagle zelżał w wąwozie, który odchodził w prawo. Jego urwiste ściany wznosiły się nad nami z obu stron na
kilkanaście metrów, a szerokość chyba nie przekraczała 10 m. U wylotu widać już było dość rozległe pole śnieżne
i oślepiająco oświetlone szczyty. Po wyjściu z wąwozu dnem dolinki pięliśmy się coraz wyżej, na kolejne progi,
aż wreszcie dotarliśmy do ostatecznego podejścia na przełęcz. 20 monotonnych zakosów... :) Wiatr
znów nas mocno poniewierał i sypał drobnymi kryształkami śniegu po twarzach. Słońce też nas nie oszczędzało,
więc szliśmy zawinięci w kominiarki, ręczniki, chusty byle tylko nie dać się spalić na amen.
Przełęcz jest bardzo wąska, w sam raz by pomieścić 3 osoby i porządną kupę śniegu. W drugą stronę schodzi
bardzo stromo stok, czy też żleb i można nim zejść do doliny Assif n'Ouanoukrim, prowadzącej wprost na południe.
Pamiątkowe fotki, baton i w drogę w dół do Muflona, już bez zakosów albo sadząc wielkie susy,
albo próbując dupozjazdów. Nad Tubkalem i okolicznymi szczytami goniły tabuny chmur, więc widoków z wierzchołka
chyba dziś być nie mogło. Dobrze, że byliśmy tam wczoraj!
W schronisku spakowaliśmy wszystkie graty, zjedliśmy coś i trzeba było zbierać się w dalszą drogę w dół do
Imlil. Za 1 nocleg umówiona stawka 80 Dh/os. Dopełniłam też obietnicy i opyliłam Berberom moją komórę za
200 Dh będzie na pamiątki z Maroka.
Kiedy wychodziliśmy, nad granią wisiała gruba czapa chmur, padał styropianowy śnieg i wiało bez opamiętania.
Im niżej byliśmy, tym było cieplej, wiatr przycichał na coraz dłuższe chwile, śnieg rozpadał się w coraz
drobniejsze płaty, a kępy traw były coraz bardziej zielone. Ani się spostrzegliśmy, jak szliśmy w podkoszulkach,
owijając głowy od słońca czym się dało. Ten przeskok z pełnej zimy, przez wiosnę, do gorącego lata dał się nam
trochę we znaki i w końcu musieliśmy przysiąść w cieniu wielkiego głazu i zjeść i napić się przed dalszą drogą.
Zresztą zostało nam jej już bardzo niewiele i dobrze było się jeszcze na chwilkę zatrzymać w górach. Co jakiś
czas mijaliśmy się z polską ekipą z Muflona, która też szła w dół. Oprócz tego mijaliśmy turystów, pasterzy kóz,
Berberów z mułami. Malowniczy to obrazek, ale mule kupy i mocz mocno drażniły nasze zmysły w tej temperaturze...
Słońce już zachodziło za grzbietem, kiedy mijaliśmy Aremd, bajecznie położone na wysuniętym grzbiecie, z domkami
wrośniętymi w skały i zlewającymi się z nimi kolorem.
Imlil powitało nas gwarem i dynamiką. Dotarliśmy tam z Muflona po ok. 4 godzinach marszu. Chcieliśmy znaleźć
tani nocleg z ciepłym prysznicem, gdy zagadnął nas nowocześnie wyglądający Berber. Hotel w centrum za 50 Dh/os.
Za dużo! Dziękujemy. Dobrze, za 40. Eee, mamy tu inne miejsce za 30 Dh/os. z ciepłą wodą, dzięki, idziemy tam.
Odwracamy się, by podreptać dalej, a gość mówi: OK, 30 Dh/os., w centrum, ciepła woda. Ho, ho! No dobrze,
idziemy :)
Rzeczywiście, dom przy głównej ulicy, pokoik maleńki, ale z tarasem i wejściem na dach z widokiem na góry.
Kąpiel była rozkoszą trudną do opisania! Na kolację jeszcze tajin z kociołka, do tego chleby i zielona,
miętowa, supersłodka herbata. Temperatura 15 °C po prostu nas rozpieszczała. Wiatr za oknem szalał,
przewracając stoliki i porywając co się dało. Na ulicy paliło się trochę świateł, ale widać było tylko
mężczyzn kobiety o tej porze już nie wychodzą z domów...
Natalia
«
1 ·
2 ·
3
»
|