Strona główna Ekipa Wyprawy Porady Linki Projekty Galeria

   EKSTREMA.NET » Wyprawy » Maroko 2009

relacja góry atlas wysoki gory wyprawa high atlas maroko 2009 dziennik opis dżabal dzabal tubkal jebel jbel toubkal marakesz marrakesz marrakech

Relacja z wyprawy w Atlas Wysoki

Maroko, 18-26 marca 2009

«    1  ·  2  ·  3   »

WSTĘP

Atlas Wysoki to pasmo górskie położone w północno-zachodniej Afryce. Biegnie przez całe terytorium Maroka, od wybrzeża w okolicach Agadiru do granicy z Algierią. Jest jednym z kilku pasm gór Atlasu, które obejmują pasem o szerokości około 250 km północne krańce Czarnego Lądu, od wód Basenu Kanaryjskiego aż po plaże Tunezji. Wysokość najwyższych szczytów Atlasu Wysokiego przekracza 4000 m n.p.m. (Dżabal Tubkal – 4167 m).
Skoro trafiła się okazja w postaci tanich biletów lotniczych, dlaczego by tam nie pojechać?

DZIEŃ 1

Środa, 18 III 2009

KrakówLondyn Luton

Autobus 208 podjechał punktualnie 15:31 na przystanek Miasteczko Studenckie AGH w Krakowie. Przez szybę zobaczyłam Przema z wielkim plecakiem. Zabrałam moje papierowe torby z bagażem podręcznym i wsiadłam do środka. Śnieżyca, która zupełnie skryła świat w tumanach bieli godzinę wcześniej, powoli odchodziła w zapomnienie, co budziło nadzieję, że nasz samolot jednak odleci...
Na lotnisku spotkaliśmy Łukasza i Elę, w komplecie poszliśmy się odprawić, zadzwoniliśmy jeszcze do domów i dość opieszale ruszyliśmy do naszych Gate 3. Pełno tłustych Angoli, nasi celnicy w mundurach, 2 sklepy wolnocłowe... Autobusiki powiozły nas do samolotu i już po chwili mościliśmy się w EasyJet'cie, który zabrał nas do Luton. Lot minął spokojnie, tylko przy starcie lekko nas zabujało, a potem wszystko szło gładko. No to się zaczęło...
W Luton troszkę połaziliśmy po terminalu, zjedliśmy kanapki i inne frykasy i wypatrzyliśmy sobie zaciszny kąt do spania między drzwiami obrotowymi, klimatyzatorami i rzędem krzeseł. Nieco kolorytu dodawały nam też leżące obok papierowe torby, dzięki którym przez chwilę mogliśmy się poczuć jak bezdomni.
Natalia

MonachiumFrankfurt Hahn

Z Monachium wyjeżdżam o godzinie 16:00. Udało mi się załapać na tzw. Mitfahrtgelegenheit, czyli na płatnego oficjalnego stopa, uprzednio zamówionego przez internet. Jazda po niemieckich autostradach, choć szybka, bo z prędkością nawet 190 km/h, jest dość nudna. Kierowca, pani Julia, wyrzuca mnie na lotnisku we Frankfurcie, skąd za poradą współpasażerski z Iranu udaję się autobusem na lotnisko Hahn. Czekam około godziny na Vasi i Marka. Noc spędzamy w hostelu bad & breakfast obok lotniska.
Kuba

DZIEŃ 2

Czwartek, 19 III 2009

Londyn Luton / Frankfurt HahnMarrakeszOukaïmeden (2600) →
Tizi n'ou Addi (2960) → Talate n'Chaoute (2400)

Noc na podłodze lotniska Luton minęła dość spokojnie. Trochę zmarzliśmy, drzwi obrotowe lekko hałasowały, ale zdołaliśmy się wyspać.
Pobudka o 4:00. Składanie karimatek, szybkie śniadanko i mile zaskakująca odprawa, którą prowadziła Polka. Pierwszym samolotem startującym z Luton był boeing do Marrakeszu. I właśnie do niego się zapakowaliśmy. Start opóźnił się o pół godziny z powodu strajku francuskich służb, ale potem było już tylko dobrze. Pasażerów obsługiwały panie o swojsko brzmiących imionach – Magdalena i Marta. Lot mijał spokojnie, widoczność była dobra, więc kanał La Manche, Pireneje i Morze Śródziemne można było podziwiać. Ok. 10:00 wylądowaliśmy na lotnisku Marrakech Menara. Ogromnym zaskoczeniem dla nas był śmietnik, jaki zostawili Brytyjczycy na pokładzie samolotu. Porozrzucane papiery, opakowania, butelki... a niby taka bogata kultura: królowa, Big Ben. ;)
Przed kontrolą paszportową wypełniliśmy jakieś karteczki, dostaliśmy lansiarskie stemple do paszportów i po odbiorze bagażu witaliśmy się z Kubą, Vasi i Markiem, którzy chwilę przed nami przylecieli z Frankfurtu. Ekipa w komplecie.
Lotnisko w Marrakeszu sprawia bardzo pozytywne wrażenie: zadbanie ogródki, stylizowany budynek i wreszcie ciepło. Szybko wymieniliśmy pieniądze (we wszystkich kantorach jest ten sam kurs) i postanowiliśmy jechać bezpośrednio spod lotniska do Oukaïmeden. Marrakesz zostawiamy sobie na koniec.
Vasi wykazała się świetnymi umiejętnościami negocjacyjnymi i stargowała cenę za 2 taksówki (słynne mercedesy „beczki”) z 1400 MAD do 1000 MAD.
Droga do oddalonego o 70 km Oukaïmeden to ogromna ilość niesamowitych wrażeń. Najpierw charakterystyczna zabudowa z płaskimi dachami i mnóstwo motorynek na ulicach miasta. Wyjazd poza miasto to stopniowo zwiększająca się liczba przydrożnych sklepików. Zaskakuje duża ilość ludzi na ulicach, zwłaszcza dzieci. Wszędzie mnóstwo kaktusów i agaw. Były też wielbłądy. Nasz taksówkarz znał angielski, dzięki czemu mogliśmy wymienić parę uwag nt. pogody, turystów i gór.
Po pewnym czasie na horyzoncie pojawiają się góry. Droga wiedzie coraz wyżej po stromych zboczach, zbudowanych z czerwonych skał. Doliny są tu ogromne i bardzo głębokie. Im wyżej, tym chłodniej, stopniowo pojawia się śnieg.
W końcu docieramy do Oukaïmeden. Śniegu na stokach dużo, turystów też sporo, wyciągi pracują – w końcu to kurort narciarski. Trzeba wziąć jednak pod uwagę, że to nie Europa i infrastruktura narciarska jest nieco uboższa. Właściciel restauracji przy parkingu zaprasza nas na tajin, narodową potrawę marokańską, czyli mięso baranie z warzywami (ziemniaki, marchewka, groszek, cebula, pomidor i ostra papryczka). Po krótkich targach ustaliliśmy cenę 50 dirhamów za jedną porcję. Do posiłku dostaliśmy jeszcze sporo tutejszego pieczywa i typową herbatę – miętową i bardzo słodką. Obawy przed agresywnością tutejszej flory bakteryjnej zniknęły po pierwszym kęsie. Zresztą, mamy ze sobą dużo regulatorów żołądkowych.
Pogoda stopniowo się psuje i posiłek kończymy ze śniegiem w talerzach. Jest godzina 14:00, kiedy postanawiamy przekroczyć przełęcz, przez którą można dojść do Tacheddirt. Po północnej stronie prowadzi na nią całkiem dobra żwirowa droga, jednak o tej porze jest w znacznym stopniu przysypana śniegiem, w który niejednokrotnie zanurzamy się po kolana. Poza tym trudności wielkich nie mamy i o 17:00 jesteśmy na Tizi n'ou Addi.
Wiele czasu do dyspozycji nie mamy, więc po zrobieniu kilku zdjęć decydujemy się zejść w kierunku zachęcających zielonych poletek po południowej stronie przełęczy, gdzie dzięcielina pała. Zresztą pogoda szybko nas stamtąd wygania. Jest tutaj niby jakaś ścieżka, ale niezupełnie na nią trafiliśmy. Musieliśmy przekroczyć kilka śnieżnych pól, ale nie sprawiły nam trudności. Dalej trochę po ścieżce, trochę na przełaj, schodziliśmy po dość stromych piargach, aż w końcu ok. 18:45 dotarliśmy nad górną granicę poletek uprawianych przez miejscowych, gdzie warunki do rozbicia namiotów były jako takie. Czas był najwyższy, bo o 19:00 zapadł zmrok i używanie czołówek było konieczne. Łukasz z Elą dotarli do nas już ze swoim światłem. Po rozbiciu namiotu poszedłem z Kubą, już po ciemku, po Vasi i Marka, aby wskazać im drogę do naszego obozu. O 20:00 wszyscy byliśmy na miejscu. Śnieg prószył. Całe szczęście nie rozbiliśmy namiotów na płaskich zielonych poletkach, bo były to sprytnie nawadniane uprawy mieszkańców wioski Talate n'Chaoute widocznej z naszego obozu. Dzięki temu wodę mieliśmy pod nosem, ale bez uzdatnienia lub przegotowania nie odważylibyśmy się jej pić.
Wieczór minął bez większych przygód, jedynie benzynowy palnik Łukasza i Eli odmówił posłuszeństwa. Przygotowani byliśmy na solidne mrozy, ale temperatura była na tyle wysoka, że radzie puchaczy wystarczyła w nocy tylko bielizna.
Ten dzień był wyjątkowo bogaty we wrażenia. Trasa Londyn/Frankfurt → Talate n'Chaoute to jest coś, nie?
Przemek

DZIEŃ 3

Piątek, 20 III 2009

Talate n'Chaoute (2400) → Ouaneskra (2000) → Tizi n'Tamatert (2280) → Imlil (1750)

Poranek wstał piękny – niebo bez chmurki, szczyty zaczęły powoli świecić, gdy pierwsze promienie liznęły zalegający tam śnieg. Zanim nasze namioty doczekały się odrobiny ciepła, zdążyły zamarznąć, więc jednak był mróz...
Od czasu do czasu w pobliżu przechadzał się ktoś z pobliskiej wioski – a to Berber z motyką, poprawiający kanał nawadniający pobliskie terasowe poletka, a to inny, goniący w stronę przełęczy muły. Przyszli też dwaj chłopcy, którzy po prostu usiedli i zaczęli się nam przyglądać. Zwijaliśmy się bez pośpiechu. Scyzoryk Marka wskazał nam 2380 m n.p.m., więc mieliśmy najpierw ok. 400 m w dół, potem ok. 300 w górę i znowu 600 w dół.
Kiedy ruszyliśmy w dół, prowadzili nas ci dwaj chłopcy – czy to z ciekawości, czy z gościnności, czy z radości z otrzymanych cukierków i odrobiny kremu do opalania... A może z każdego z tych powodów po trochu?
Ścieżynka kluczyła między poletkami uprawnymi, murkami, które je podtrzymują, stróżkami wody i skałami. Oszałamiająca zieleń niewiarygodnie kontrastowała z szarościami skał i wściekłym różem kwitnących wiśni. Kiedy wreszcie dotarliśmy do wioski, zagłębiliśmy się w przejścia między domkami a płaskimi dachami, wrośniętymi w ściany skalne. Z tych dachów i niewielkich okienek wyglądały kobiety strojne w bajecznie kolorowe szaty, ciekawskie dzieciaki wyległy na uliczki i nieco przestraszone oglądały naszą ekipę. Uśmiechnięci mężczyźni wskazywali nam drogę. Mijaliśmy się z kozami i mułami. Co chwilę między domkami prześwitywały białe szczyty i zielone tarasy. Wioska nazywała się Talate n'Chaoute i skończyła się, nim się na dobre zaczęła. Ruszyliśmy dalej w stronę Tacheddirtu i po przejściu za garb dotarliśmy do Ouaneskra, leżącej na bardzo uczęszczanym szlaku, co od razu dało się wyczuć, bo dzieciaki biegały za nami, wołając „Dirham, dirham!!”. Przekroczyliśmy rzekę bystro szumiącą między kamieniami i rozpoczęło się podejście na Tizi n'Tamatert, na którą budowana jest droga. Wydrapaliśmy się tam, mijając po drodze parę Holendrów, a tuż przy przełęczy jakąś wycieczkę podstarzałych babek i dziadków, którzy wyjechali tam samochodami od strony Imlil...
Po krótkim szamanku ruszyliśmy w dół do Imlil, ścigając się z osłem, który na grzbiecie oprócz tysiąca różnych rzeczy niósł też plastikowy blat od stołu... Po drodze złapał nad deszcz. Góry, wąwozy i droga momentalnie wypełniły się wodą i brodziliśmy w żółto-brązowym błocie. W wiosce mimo deszczu było pełno ludzi na ulicy i bez problemu udało nam się znaleźć nocleg za 30 Dh/os. Przy oglądaniu okazało się, że mycie kosztuje dodatkowo 10 Dh/os., więc zaczęliśmy wychodzić. I wtedy okazało się, że jednak kąpiel jest w cenie noclegu – sposób chyba niezawodny!
Wieczór spędziliśmy w berberskiej jadalni przy wódeczce (z Polski, rzecz jasna) i liofilach. Kiedy zaczęliśmy zasypiać na siedząco, była najwyższa pora, żeby wreszcie wyciągnąć się na łóżkach i wpaść na dobre w objęcia Morfeusza.
Natalia

«    1  ·  2  ·  3   »


© 2009   –   Zespół EKSTREMA.NET