Strona główna Ekipa Wyprawy Porady Linki Projekty Galeria

   EKSTREMA.NET » Wyprawy » Maroko 2009

Relacja z wyprawy w Atlas Wysoki

Maroko, 18-26 marca 2009

«   1  ·  2  ·  3   »

DZIEŃ 7

Wtorek, 24 III 2009

ImlilMarrakesz

W nocy wiatr porozrzucał po balkonie stoliki i jakieś śmieci. Pogoda w górach zaczyna się wyraźnie psuć, więc to dobrze, że stąd spadamy. Idziemy do centrum wsi szukać taksówki do Marrakeszu. Znajdujemy za 150 dirhamów. Musimy chwilę poczekać, aż zbierze się więcej ludzi. W międzyczasie zamieniamy kilka słów z berberskim przewodnikiem. Jest już bardzo stary i na Tubkalu był już pewnie tyle razy, że sam nie pamięta.
Do Marrakeszu taksówkarz zabiera dodatkowo 3 osoby, więc w taksówce jest w sumie 7 osób. Droga do Asni jest niesamowita. Jedzie się nad głęboko wcinającym się potokiem pokonując zakręty i serpentyny. Przeraża tylko brak barierek od strony skarpy. Liczne osły i muły potęgują egzotykę tego przejazdu. Mijamy Asni i główną drogą kierujemy się na Marrakesz. Krajobraz staje się płaski. Taksówkarz podwozi nas pod mury Medyny, skąd pieszo udajemy się na przechadzkę po mieście kierując się w przybliżeniu w stronę dzielnicy przemysłowej, gdzie znajduje się nasz hostel. Miasto oczywiście zaskakuje nas niesamowicie. Szczególnie ruch uliczny. Konie, motocykle, osły, rowery, ciężarówki, motorynki, muły, samochody, skutery, autobusy, ludzie z wózkami – wszystko to porusza się we wszystkich możliwych kierunkach, nierzadko pod prąd. Pośród tego całego zamieszania widzi się często bezradnych policjantów.
Docieramy do placu skąd odjeżdżają autobusy miejskie. Autobusem nr 14 jedziemy pod główny dworzec kolejowy. Przejazd kosztuje 3.5 MAD za osobę. Hostel znajdujemy z dużymi problemami. Znajomość nazw ulic u Marokańczyków jest znikoma, a tabliczek z ich nazwami brak.
W hostelu czeka nas niemiła niespodzianka. Jest tu osobna część dla dziewcząt i osobna dla chłopców. Poza tym hostel jest zadbany i czysty. Nocleg kosztuje 70 MAD bez ciepłej wody, ale za to ze śniadaniem. Za ciepłą wodę trzeba zapłacić dodatkowo 7 MAD.
Do miasta jedziemy autobusem linii 14. W środku nie ma dużo ludzi. Przez okna śledzimy panujący na ulicach chaos. W planie mamy spacer przez południowe dzielnice Medyny. Początkowo udajemy się na plac Djemaa el-Fna i nieopatrznie kierujemy się w stronę Souks. Mijamy po drodze wołających za kasą zaklinaczy węży i różnego sortu gadów a potem „wyciskaczy” soku pomarańczowego (i pieniędzy). Souks od razu nas szokuje i wciąga do swojego wnętrza. Pełno tu różnego rodzaju wyrobów rękodzielniczych, ale widać też masę tandety i taśmówki. Nie wiemy nawet dokładnie, na co patrzyć i co do czego służy. Każda rozmowa, a nawet wymiana spojrzeń z miejscowymi prowadzi do próby namówienia na zakup. W końcu ulegamy i kupujemy kostki perfumowe, mandragorę i kilka innych „cudów”. Zamiast iść na południe, tak jak to było w planie, idziemy na północ, ale nie sposób się cofnąć. Co chwilę na horyzoncie pojawia się coś, co widzimy pierwszy raz w życiu. Kupujemy kilka pomarańczy i wracamy do skweru położonego nieopodal przystanku autobusowego, aby zjeść je w spokoju.
Dalsza część dnia schodzi nam na zgłębianiu tajemniczych zakątków południa Medyny. Niektóre uliczki są ciemne i wąskie. Odstraszają wszelkich przybyszy z Europy. W przydrożnych sklepikach kupujemy słodkie ciasteczka i buły. Wracając na plac Djemaa el-Fna zahaczamy o sklep z ubraniami. Natalia kupuje niebieską chustkę na głowę oraz równie niebieską kiecę. Wygląda w tym zestawie nieprzeciętnie. Szkoda, że w Polsce dziewczyny nie chodzą tak na co dzień. Przemo i ja kupujemy sobie koszule. Przemo dorzuca jeszcze czapeczkę.
Plac Djemaa el-Fna wieczorem to jeden z lepiej sprzedających się produktów turystycznych Królestwa Maroka i niestety wielka ściema. Całość wygląda mniej więcej tak: na placu stoją białe namioty ze stoiskami, na których sprzedawane są po zawyżonych cenach podróbki lokalnych potraw. W obrębie każdego namiotu znajdują się stoliki, przy których nagabywani i wabieni turyści konsumują, nierzadko z kwaśnymi minami, swoje dania. Nagabywacze, przeważnie młodzi chłopcy, są dobrzy w swoim fachu więc i my łapiemy się w ich pułapkę. Pomaga nam w tym głód i wszechobecny zapach wydawałoby się cudownych potraw. Zamówione przez nas tadżiny składają się z jednej marchewki i jednego ziemniaka posiekanych w kostkę i podsmażonych na oleju wraz z kawałkiem mięsa. Marchewka jest ponadto łykowata i niezupełnie nadaje się do spożycia. „Tadżiny” podawane na innych stoiskach są podobne.
Spotykamy tu jeszcze znajomych Polaków spod Tubkala i odradzamy im kupowanie tu czegokolwiek. Miejscowi nagabywacze jakby to wyczuli i kazali nam spadać. Polacy pokazują nam jeszcze tani hotel Arsate Albilk. Być może przeniesiemy się tam jutro.
Do hostelu wracamy autobusem.
Kuba

DZIEŃ 8

Środa, 25 III 2009

Marrakesz

Spało się fantastycznie. Łagodny klimat (15-20 °C w nocy i lekki, ciepły wietrzyk) sprawił, że trudno mi było wygramolić się przed 9:00 z miękkiego łóżka w pokoju nr 4 (dla chłopców). Położony na peryferiach hostel Marrakech (na szyldzie tej nazwy nie ma, jest jedynie „youth hostel”) zapewnił spokój i możliwość ucieczki od zgiełku panującego w centrum miasta.
Śniadanie upłynęło nam na planowaniu dalszych podróży, przez co przekroczyliśmy o godzinę dobę hotelową. O 11:00, gdy Natalia udzieliła już możliwych rad zagubionej w Marrakeszu Słowence, która przybywszy tu ze swoim Hiszpanem, wraz z nim stanowiła idealny obiekt do oskubania z pieniędzy przez tubylców, opuściliśmy hostel. Bagaże przewieźliśmy do położonego w centrum, tuż przy placu Djemaa el-Fna, na Rue Bani Marine hotelu Arsate Albilk. To niesamowite, że w mieście, w którym turyści są traktowani jak naiwne chodzące portfele, nocleg w ścisłym centrum (jak np. na Szewskiej w Krakowie) kosztuje 200 MAD za 3 osoby ze śniadaniem. Standard jednak nie jest najwyższy: spłuczka zepsuta, ciepła woda tylko o 7 rano, prysznic zachęca bardziej do użycia wilgotnych chusteczek, a ta procedura nie zapewnia bogactwa przyjemności... Nie narzekamy. W gorszych miejscach się spało.
Popołudnie upłynęło nam na dalszym poznawaniu miasta. Dziś już nie było najgorzej – przyzwyczailiśmy się do ruchu, gwaru i ciągłych zaczepek handlarzy. Znacznie lepiej szło nam targowanie, ale wciąż nie wiemy ile płacą miejscowi. Ta informacja jest bardzo sprytnie zakamuflowana przed Białasami. Gdy już trafialiśmy na knajpę, w której jedli miejscowi, było tam tak obskurnie, że wychodziliśmy nie pytając o ceny. Co ciekawe, żywili się tam tylko mężczyźni. Zwykle taka jadłodajnia znajdowała się obok czarnego, brudnego, ociekającego smarem warsztatu, którego zawartość wyzierała nieraz do połowy ulicy.
Najlepiej z Marrakeszu zapamiętamy chyba teksty handlarzy typu: „That's special price for you, my friend. It's not a tourist price, it's a Berber price, especially for you”. No i czasem korzystaliśmy z tych „berberyjskich cen”, mając jednak świadomość, że dajemy się robić w wała. Kupiliśmy m.in. berberyjską herbatę, czajniczek do jej parzenia, szklanki do jej picia, kostki zapachowe do ciała „amber”, trochę tutejszej viagry czyli mandragorę, kadzidło z drzewa sandałowego, czapkę zimową, świeżo wyciskany sok pomarańczowy, orzeszki, naleśniki (same lub z czekoladą albo serem) i shoarmę z frytkami na obiad. Na inne dobra nie chcieliśmy już tracić pieniędzy, chociaż okazji nie brakowało. Ciekawe sytuacje miały miejsce, gdy chcieliśmy komuś oddać nadmiar paliwa. Najpierw sprzedawca pomarańczy z motorynką obok swojego stoiska robił wielkie oczy, gdy chcieliśmy mu dać benzynę. Facet nie mówił po angielsku. Prawdopodobnie pomyślał, że nie mamy pieniędzy i dał nam, głodującym, jedną pomarańczę. Benzyny nie chciał. Kolejny handlarz był bardziej przychylny, ale dopiero po krótkiej debacie z przypadkowymi przechodniami wskazał na norę, w której przywraca się świetność wszechobecnym tu motorowerom i skuterom. Jeden z tubylców przy okazji chciał sprzedać Kubie haszysz. Mechanik wziął benzynę (aż litr), ale ze sporą dozą nieufności.
Po południu przeszliśmy się na cmentarz żydowski i do dzielnicy Mellah. To ciekawe, że jak o Marrakeszu bez przewodnika niewiele się można dowiedzieć (zero historyczno-kulturowych informacji na ulicach, meczety zamknięte dla turystów, brak muzeów i klimatycznych knajpek), tak o znikomej społeczności żydowskiej można się dowiedzieć właściwie wszystkiego. Nam wielu informacji udzielił strażnik żydowskiego cmentarza.
Mieszkańcy Marrakeszu nie są wrogo nastawieni do Białasów. Nawet gdy znaleźliśmy się w dzielnicy, w której biała stopa nie postaje, ludzie byli dla nas zupełnie obojętni. Natomiast w centrum na porządku dziennym jest sztuczna życzliwość, która zawsze prowadzi do wyciągnięcia z klienta, nieważne czy Polaka, czy Ruska, czy Niemca, ostatniego dirhama.
Możemy uznać ten dzień za satysfakcjonujący, gdyż udało się nam nie zgubić w wypełnionych spalinami wąskich uliczkach. Miłym akcentem był koniec dnia, kiedy chcieliśmy się pozbyć resztki marokańskiej waluty na straganie z orzeszkami na placu Djemaa el-Fna. Trochę spróbowaliśmy, trochę powybrzydzaliśmy, po czym pokazaliśmy sprzedawcy nasze ostatnie 11 dirhamów (ok. 5 zł). Z lekkim politowaniem, ale i szczerym uśmiechem nasypał nam do papierowej torby sporą garść fistaszków. Jak więc widać – niektórzy są OK.
O 22:00 wróciliśmy do hotelu, którego recepcjoniści sprawiają wrażenie mało zainteresowanych tym, kto wchodzi i wychodzi. Łagodny marcowy marokański klimat szybko ukoił nas do ostatniego snu w Afryce.
Przemek

DZIEŃ 9

Czwartek, 26 III 2009

Natalia: MarrakeszLondyn LutonKatowiceKraków
Przemek: MarrakeszLondyn LutonKatowiceWarszawa
Kuba: MarrakeszFrankfurt HahnMonachium

Ostatni sen w Afryce był dość duszny, a przed 5 rano obudził nas wykrzykujący muezin. Na szczęście udało się jeszcze usnąć i wstaliśmy dopiero na wezwanie budzika o 6:15. Szybko spakowaliśmy śpiworki i o 7 już opuszczaliśmy nasz hotel, żeby dotrzeć na lotnisko. Dzięki informacjom recepcjonisty wiedzieliśmy, że da się tam dojechać autobusem nr 19. Niestety jeździ on od 8:15 (co pół godziny), a to było zbyt późno, żebyśmy mogli z niego skorzystać. Kosztuje 20 Dh/os. Recepcjonista powiedział nam też, że petit taxi zawiezie nas na miejsce za 15 Dh, więc uderzyliśmy na „parking taksówek”. Złapaliśmy po prostu jedną z przejeżdżających i wtedy się okazało, że gość chce za transport 100 Dh!! Nie mamy tyle kasy! Zostało nam ostatnie trzydzieści kilka Dh... Spuścił do 80 Dh. Mówimy mu: facet, my nie mamy tyle kasy! Dobra, 75 Dh, czyli po 25 Dh/os. Rozwiązaliśmy sprawę tak – jako że nie było innego wyjścia – że daliśmy mu 5 euro i 25 Dh. Uff. Na lotnisku byliśmy o 7:15, trochę za wcześnie, ale w sam raz, żeby spokojnie zważyć plecaki (limit 15 kg), zjeść śniadanie i jeszcze trochę pogadać. W ferworze walki Przemo zapomniał kupić chleb berberski, ale Kuba poratował go jednym ze swoich placków.
Ok. 8 Kuba poszedł na swoją odprawę do Frankfurtu, a wkrótce potem Przemo i ja do Luton. Formalności jest więcej niż w Europie i na całą tę część schodzi dużo czasu. W końcu zaokrętowaliśmy się na pokładzie ryanaira – wreszcie przy oknie i wreszcie nie nad skrzydłem! Wystartowaliśmy ciut później. Bardzo szybko zmorzył mnie sen i obudziłam się dopiero po 12. W Luton wylądowaliśmy zadziwiająco gładko i 10 minut przed czasem! Pilot chyba ścinał zakręty...
Teraz siedzimy w Luton w poczekalni, nic się nie dzieje, oglądamy zdjęcia z aparatów i łazimy po lotnisku. Ja nawet umyłam głowę! Rozkosz!! Wokół pełno Polaków, nawet komunikaty na lotnisku lecą po polsku... Za godzinę odprawa do Kato, nie mogę się doczekać. :)
Natalia

Kilka dni później...
Samolot pełen był Polaków i właściwie czułam się jak w autobusie do Zakopanego. Pięknie wyglądają z góry nocą światła miast. Oglądałam je jednak tylko tuż po starcie, bo znowu usnęłam, nawet szybciej niż się spodziewałam. W Kato byliśmy tuż przed północą, spotkaliśmy się z siostrą Przema i jej menem i Przemo pojechał samochodem do stolycy na konferencję naukową, na której nazajutrz miał głosić referat... Natomiast nasza trójka zapakowała się do busa i wyruszyliśmy do Krakowa. Wysiadka na RDA Kraków. Ponieważ autobus nocny miałam dopiero za pół godziny, postanowiłam iść na nogach – czasowo wyjdzie tak samo, może nawet ciut krócej. Droga przez gwarny Rynek, Szewską i potem Krupniczą i Reymonta dłużyła mi się bardziej niż dojście z Imlil do Muflona. Chyba dziwnie wyglądałam o 2 w nocy z wielkim plecakiem, opalona niemiłosiernie, z obdartym nosem... Chyba musiałam być bardzo zmęczona tym dniem, bo przed akademikiem puściła mi się krew z nosa. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów. Pani portierka popatrzyła na mnie OGROMNIE podejrzliwie, ale dała mi klucz do pokoju. :) Koło się zamknęło – wróciliśmy.
Natalia

«   1  ·  2  ·  3   »


© 2009   –   Zespół EKSTREMA.NET