Relacja z wyprawy w Riłę, Pirin i nad jezioro Ohrydzkie
Bułgaria, Macedonia 16 lipca - 14 sierpnia 2009
«
1 ·
2 ·
3 ·
4 ·
5 ·
6 ·
7 ·
»
DZIEŃ 3
Wtorek, 28 VII 2009
Rilski Monastyr (1400) →
Баучер (2152) →
Топилата (ok 2450)
Po chłodnej nocy przy potoku nie mogliśmy się rano doczekać słońca, żeby wysuszyć z rosy namioty
i trochę się ogrzać. Ruszyliśmy znowu w kierunku Monastyru, który mimo wczesnej pory (ok. 8:30)
tętnił życiem mocniej niż wczoraj wieczorem. Po dziedzińcu przechadzali się brodaci mnisi, turyści
i koty. Spędziliśmy tam jeszcze trochę czasu, a potem ruszyliśmy w drogę czerwonym szlakiem,
który odchodzi zaraz spod Monastyru. Idąc leśną ścieżką, z niepokojem czekaliśmy na ostry zakręt
w prawo, po którym wg mapy miał się zacząć prawdziwy "wyjazd" w górę. Plecaki trochę ciążyły jednym
bardziej, innym mniej, dlatego podzieliliśmy się na 2 pod-ekipy i mieliśmy się spotkać w umówionym
miejscu, tzn. za największym podejściem, gdzie spodziewaliśmy się znaleźć wodę. Po drodze mijaliśmy
się co chwila z przedstawicielami Narodu Wybranego w postaci 4-osobowej rodziny z Izraela, która
zdążała do schroniska Iwan Wazow.
Rzeczywiście po zakręcie zaczął się ostry wyjazd przez rzedniejący las, a później jałowce i
bajecznie kolorowe łąki. Słońce przypiekało, a widok na dolinę pod nami i góry wszędzie
dookoła stawał się coraz szerszy i bardziej zdumiewający. W grupie szturmowej szli: Kuba,
Przemo, Jędrek, Marcin i ja. Postanowiliśmy zaczekać na Siostry i Łukasza na grzbieciku koło
marnych bud pasterskich (poniżej źródło), skleconych byle jak z desek i blachy,
obsranych dookoła obficie przez różne zwierzęta. Nic sobie z tego nie robiąc,
rozłożyliśmy się na słońcu na opalanko i spanie. Po prawie godzinie leżenia bykiem doszedł
Naród Wybrany, a wkrótce potem nasza reszta. Teraz nastąpiła zmiana i to my szliśmy, a oni
się byczyli - zgodnie z zasadą "ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś".
Napieraliśmy bez przebaczenia, robiąc tylko krótką przerwę przed przełęczą na
nabranie wody i foto koni pasących się wolno gdzieś powyżej. Na grani zawinęliśmy
do pit-stopu na obiad - zupki, suchary i kabanosy poszły w ruch, odciążając nasze
plecaki i dociążając brzuchy. Stąd zaczęło się łagodne zejście do doliny, w której
spodziewaliśmy się znaleźć jeziorko i miejsce na nocleg. Tak też zaiste było,
miejsce okazało się sielankowe, z ciepłymi potoczkami, stadami koni na wzgórzu,
widokiem na Pirin. Kąpiel była rozkoszą, jedzenie przyjemnością. Mieliśmy na tyle
czasu od godz. 17, że zrobiliśmy pranie i kilka wycieczek po okolicy. Trochę później
dołączyła do nas reszta składu i razem mogliśmy korzystać z wieczornych górskich uciech.
Po zachodzie słońca temperaturowy zjazd szybko zapędził nas do śpiworków. Posnęliśmy snem sprawiedliwych.
Natalia
DZIEŃ 4
Środa, 29 VII 2009
Топилата (ok 2450) →
Раздела (ok 1620) →
Додов връх (2661) →
Малоьица (2729) →
Еленски езера (ok 2480) →
Орловец (ok 2500) →
rejon Страшното езеро (ok 2450)
Godz. 2 w nocy - przymusowy wypad z namiotu celem wyrównania bilansu płynów kończy się podziwianiem przez
co najmniej kilku uczestników wyjazdu kapitalnie rozgwieżdżonego nieba z wyjątkowo dobrze widoczną Drogą
Mleczną. Wiatr wpycha nas jednak z powrotem do namiotów i śpimy wszyscy aż do 6 rano, kiedy to następuje
tradycyjna pobudka. Niespiesznie (jak zwykle) zbieramy się, jemy, myjemy, pakujemy i między 8 a 9 jesteśmy
gotowi do drogi. Jeszcze krótka zabawa głosowo-zręcznościowa w płoszenie krów i byków chcących stratować
nasz dobytek i cała ekipa wyrusza w trasę. Siostry i Łukasz wybierają nieco krótszy wariant, pozostała
piątka trawersem wspina się na przełęcz Razdeła. Na przełęczy naszą uwagę przykuwa drogowskaz ozdobiony
(rzec by można "umajony") kilkoma dzwonami, które dzięki uczestnikom wycieczki po chwili wygrywają
nieskoordynowane dźwięki, niosące się daleko wraz z wiatrem. Prawdopodobnie nawet zwycięzcy konkursu
"Jaka to melodia" mieliby problemy z rozpoznaniem tych dźwięków. Przyszliśmy tutaj, aby zobaczyć
znaną na cały świat i pół Europy Dolinę Siedmiu Jezior, a z przełęczy widać trawiastą prawierównię.
Instynktownie udajemy się w stronę przegięcia stoku i stamtąd podziwiamy ten "bułgarski aquapark".
Rzeczywiście widok jest piękny, jednakże z uwagi na ilość zagospodarowania, turystów, namiotów, itd.,
nie chcielibyśmy tam trafić na nocleg. Wracamy na Razdełę i udajemy się w dalszą trasę połogimi
grzbietami w kierunku Maljowicy. Teren jest tak łagodny i trawiasty, że, dla osób przyzwyczajonych
np. do Tatr, w ogóle nie sprawia wrażenia gór wyższych od 2500 m n.p.m. Altimetr jednak nie kłamie -
jesteśmy w terenie "bieszczadzkim", ale wyniesionym grubo ponad 1000 metrów wyżej. W tzw. międzyczasie -
jedzenie, odpoczynek i rozpoczynamy podejście na nasz najwyższy punkt dzisiejszego dnia - Maljowicę
(2729 m n.p.m.). Pod wierzchołkiem spotykamy kilkunastoosobową grupę turystów, a następnie zdobywamy
naszą górę. Krótka przerwa widokowo-restowo-pamiątkowa i schodzimy na dół do największego spośród
Elenskich jezior. Tam spotykamy Łukasza, Ankę i Aśkę i jemy długo oczekiwany obiad. Jeszcze
spory kawałek drogi przed nami, więc dość szybko rozpoczynamy zejście w dół doliny. Spotykamy
Czechów z Ołomuńca, którzy na wieść, że jesteśmy z Polski, bezbłędnie wymieniają nazwy polskich
miast, a także recytują bez jakiegokolwiek zająknięcia cytaty o chrząszczu z Szczebrzeszyna i o
stole z powyłamywanymi nogami. Schodzimy do rozwidlenia szlaków i odbijamy w prawo, w kierunku
schronu Orłowec. Mozolnie, metr po metrze zdobywamy wysokość i w końcu docieramy do murowanego,
surowego a jednocześnie bardzo przytulnego schronu. Dlaczego takich budowli nie ma w Tatrach,
dumamy przy okazji odpoczynku. U nas jest niestety za dużo ludzi, o wiele za dużo.
Ostatniemu dzisiaj podejściu na pobliską przełęcz Ryżdawiszki towarzyszą teksty typu: "Press!!!",
"Dajesz, dajesz!!!", "Jesteś świeży!!!". W końcu osiągamy nasz cel i stajemy oko w oko z ostatnią
już tego dnia "pieszą" atrakcją - zejście piarżystym żlebem do doliny Ryżdawica i wypatrzonego
miejsca na biwak. Kamienie były momentami zupełnie niestabilne, szlak na zmianę zanikał albo
cudownym zbiegiem okoliczności przybierał inny kolor, ale w końcu dotarliśmy nad Prekoreczki ezera,
gdzie bez trudu znaleźliśmy miejsce na rozbicie namiotów. Przywitały nas 2 miejscowe kozice, jednak
później zdecydowały się na obserwowanie nas z wysoka i z daleka. O żadnej sesji zdjęciowej nawet
nie chciały słyszeć. Kąpiel w ciepłej wodzie płytkiego rilskiego stawu - tego opisać się nie da.
Jeszcze tylko kolacja, zachodzik Słońca i udajemy na zasłużony spoczynek. Meszki bzyczą na częstotliwościach
umilających nam proces zasypiania.
Jendrek
DZIEŃ 5
Czwartek, 30 VII 2009
rejon Страшното езеро (ok 2450) →
Поповокапски превал (ok 2550) →
Кобилино Бранище (2145) →
Водния чал (2683) →
Горен говедарник (ok 2200)
30.07.2009 - jak dla mnie niedziela, ale kalendarz jest bezwzględny - czwartek.
Tradycyjnie (bo już od trzech dni) o 6.00 a.m. ciszę nocną przerwało pikanie budzików.
Każdy w swoim tempie pozwijał i posprzątał to, co wcześniej porozwalał. Niestety nie można
postąpić zgodnie ze słowami piosenki: "Przewróciło się, niech leży, cały luksus polega na
tym, że nie muszę tego sprzątać, będę się potykał na tym..."
Niebo delikatnie zachmurzone, ale na szczęście słońce zwyciężyło i zanim zwinęliśmy namioty
udało się je wysuszyć z rosy.
Zwarci i gotowi (z delikatnymi zakwasami) ruszyliśmy w stronę Strasznoto ezera. Początkowo
"prawie" po szlaku, a potem już zupełnie szlakiem. Niedaleko naszego miejsca biwakowego
znaleźliśmy całkiem dobre miejsce na ognisko z odrobiną drewna... no ale było już "po ptokach".
Po pokonaniu niewielkiego podejścia weszliśmy na morenę, za którą znajdowało się ww. jezioro.
I rzeczywiście strasznie tam było! Ani jednego sklepu, kawiarni, restauracji, nie mówiąc już
o sanktuarium św. McDonalda. Żeby chociaż budka z gorącymi psami, ale nie, zupełna pustynia i
tylko jezioro otoczone szczytami i schron - utrzymany na poziomie nieodbiegającym od pomieszczeń
zamieszkiwanych przez studentów w pobliskim Krakowie. Moim zdaniem teren ten powinien zostać
lepiej zagospodarowany. Jak pokazują inwestycje wokół Szczyrbskiego Jeziora w Tatrach, nie
powinno to stanowić żadnego problemu. Jednym z pomysłów jest zasadzenie na rabatce przed schronem
bekonii, petonii i innych kwiatków. Alejka doprowadzająca zmęczonych stromym podejściem turystów
mogłaby zostać obsadzona palmami kokosowymi, tak aby wprowadzić troszkę egzotycznego nastroju.
Przed schronem tańczące małe Filipinki zachęcałyby przybyszów do skosztowania "chladnego" lub
"studenego" napoju w postaci drinka z palemką. Pomysł do rozważenia.
Opuszczając to "strasznoto" miejsce kierowaliśmy się w stroną Popowokapskiego prewału czerwonym
szlakiem, który o dziwo jeszcze był czerwony. Czasami czerwone są pomarańczowe, niebieskie lub
żółte, tu czerwony był czerwieniuśki w całej rozciągłości. Odcinek pomiędzy schronem a
Popowokapskim prewałem okazuje się być bułgarskim odpowiednikiem "via ferraty", tyle że linka cieńsza,
kotwy luźne (niektóre w 100%, czyli wyrwane), no i teren mało via-ferratowy. Jaki kraj, takie ferraty.
Na przełęczy krótki odpoczynek i od razu pomysł na biznes! W szaleńczym przypływie
chęci na pomnożenie swojego majątku Kuba znalazł niszę na rynku - paliwo atomowe do kuchenki
turystycznej! Coś nieprawdopodobnego, rewolucja na skalę światową! Gdyby ta wycieczka i ta krótka
chwila przerwy, podczas której zrodził się pomysł porównywalny z wynalezieniem silnika wysokoprężnego
i butelkowania wody mineralnej, miały miejsce kilkadziesiąt lat wcześniej, Polska mogłaby być
pierwszym krajem, który wysłał człowieka w kosmos! Oczywiście bez takiego zamiaru,
ale najprawdopodobniej tak zakończyłaby się próba zagotowania wody na herbatę w
trakcie romantycznego wyjazdu pod namiot specjalnie zabłąkanych i odkrywających
dziewicze tereny dwójki lub dwojga turystów.
Kiedy euforia po genialnym odkryciu opadła wprost proporcjonalnie do możliwości jego powodzenia,
ruszyliśmy w dół, w stronę przełęczy Kobilino Braniszte. Po drodze krótka przerwa przy poniżej
znajdujących się stawach, gdzie nasze trzy dziewczyny zostały umajone naprędce zerwanymi kwiatami.
Trasa do Kobilino Braniszte prowadzi bardzo, bardzo długim trawersem przez łąki, mokradła i znowu
łąki porośnięte dużą ilością ciemiężycy i dziewanny. Na przełęczy znajduje się schron. Standard
nieco niższy niż poprzednio, z tym że obok stoi chyba sprawny UAZ. Po szybkim zapuszczeniu oka do
środka idziemy dalej i znów trawers, tyle że pod górę. Pokonujemy podejście na Wodni wrych i co
nieco przyspieszamy kroku widząc daleko nadciągające ciemne chmury. Po kilku godzinach
(z krótką przerwą na posiłek) docieramy do rzeki Marinkowica, która z góry już zachęcała
do rozbicia nad nią namiotów, pośród licznych meandrów. Wykorzystaliśmy ten aquapark na
kąpiel i pranie. Po ok. 1.5 h dotarła reszta ekipy. Wieczorem rozpaliliśmy ognisko i
wykorzystując miłą atmosferę urządziliśmy sobie wieczór literacki, czytając jedno z
dzieł wybitnego polskiego pisarza Aleksandra hrabiego Fredry. Tytuł niech pozostanie
tajemnicą, znaną tylko nam.
Marcin
«
1 ·
2 ·
3 ·
4 ·
5 ·
6 ·
7 ·
»
|