Strona główna Ekipa Wyprawy Porady Linki Projekty Galeria

   EKSTREMA.NET » Wyprawy » Bułgaria 2009

Relacja z wyprawy w Riłę, Pirin i nad jezioro Ohrydzkie

Bułgaria, Macedonia 16 lipca - 14 sierpnia 2009

«    1  ·  3  ·  3  ·  4  ·  5  ·  6  ·  7  ·  »

DZIEŃ 12

Czwartek, 6 VIII 2009

Демикапийска долина (ok 2150) → schronisko Пирин (ok 1600) → grzbiet Влашкия път
cerkiew Świętego Eliasza (ok 800)

W nocy o 1:50 zaczęło padać. Lekko mruczała również burza, ale nie rozwinęła się na dobre. Gdy o 6:30 znaną pieśń zagrały budziki, deszcz dalej padał, co nie sprzyjało szybkiej zbiórce. Chmury miały jednak zróżnicowaną strukturę i w trakcie śniadania deszcz ustał. Po 9:00 zwinęliśmy obóz i rozpoczęliśmy zejście Doliną Demirkapijską do schroniska Pirin. Po deszczu szlak zrobił się błotnisty, a odchody krów, których sporo się tu pasie, nie uatrakcyjniały go zanadto. Demirkapijska reka po opadach i zasilaniu wieloma bocznymi dopływami stopniowo przybierała na sile.
Przed 11 dotarliśmy do kompleksu budynków, stanowiących schronisko. Są tu 2 restauracje, ale nie skorzystaliśmy z ich oferty, bo zostało nam sporo jedzenia. Wykupiliśmy za to całą baterię 7-daysów - coś nam się od życia należy.
Szlak do położonego niżej Melnika początkowo wiedzie pod górę, co trochę zniechęca do dalszej wędrówki, zważywszy, że do Melnika jest 6 godzin drogi i 1200 m różnicy wysokości. Zanosiło się na straszne nudy, a tu zaskoczenie. Ścieżka wiodła przez parujący po nocnym deszczu las. Gęsto rosnące drzewa, wilgotne pajęczyny i liście, mrok, cisza i brak wiatru nadawały temu miejscu grozy. Sceneria idealna do kolejnej części horroru o wiedźmie z Blair skłoniła nas do popróbowania amatorskiej reżyserki. Wygłupy uwieńczył krótkometrażowy offowy filmik.
Droga biegnie powoli w dół, szlak znakowany jest na tyle dobrze, że nie pobłądziliśmy. Idąc w przeciwną stronę, jedno miejsce może być mylące - polanka na wysokości ok. 1500 m, gdzie droga rozwidla się, a szlak biegnie w lewo mniej wydeptaną i słabo oznakowaną ścieżką.
Droga ciągnie się długo, ponieważ spadek jest niewielki, dlatego na wysokości ok. 1200 m, przy skrzyżowaniu, na którym zaczyna się niebieski szlak biegnący przez cerkiew św. Ilii, rozbijamy postój. Dalej ścieżka wiedzie bardziej stromo przez nieuprawiane i niszczejące winnice. W pewnej chwili spotykamy stworzenie, którego nigdy wcześniej nie widzieliśmy na wolności. Idący z przodu Kuba krzyczy: "O kurde! Żółw!" Gad trafił w złe miejsce w złym czasie. Zachwytom i pozowanym zdjęciom końca nie było, choć żółw nie był zbyt skory do pozowania. Potem trafiły się jeszcze szybko biegające stworzenia podobne do jaszczurek, które roboczo nazwaliśmy gekonami (lub bekonami). Dało się zauważyć, że na południe od gór klimat jest inny niż przed Riłą. Zrobiło się sucho i gorąco. Coraz więcej suchej i kolczastej roślinności porastało bezdroża.
Stopniowo pagórkowaty krajobraz zaczęły urozmaicać słynne melnickie piramidy. Początkowo nie robią dużego wrażenia, ale spokojnie, jeszcze zdążymy poumierać z zachwytu.
Tymczasem koło 17 dotarliśmy do cerkwi św. Ilii. Choćbym się bardzo starał, nie uda mi się oddać wrażenia, jakie robi to miejsce. Napiszę tylko, że jest to jedno z najpiękniejszych miejsc jakie widziałem (a nie jestem zbyt wylewny w ocenach). Kojarzyło mi się z doliną Aosty z "Wieży" Herlinga-Grudzińskiego lub ogrodem ze słowackiego filmu "Zahrada" Martina Sulika. Byliśmy tam sami. Teren cerkwi o powierzchni ok. 50 a jest zalesiony i prowizorycznie ogrodzony płotem z drutem kolczastym. Budynek z 1856 r. jest zamknięty. Mały, opuszczony, ledwo stoi. Widać, że jego projektant to nie Gaudi.
Cerkiew jest położona przy samej skarpie. Urwisko jest niezwykle strome (prawie pionowe), głębokie na jakieś 100 m i, co ciekawe, zbudowane z piasku i luźnych kamieni. Każdy deszcze powoduje erozję. Nie wyobrażam sobie w jaki sposób można by było uchronić budynek przed zniszczeniem. Skarpę podtrzymują korzenie sosen. Pod jedną z nich, na urwistym cyplu stoi ławeczka do kontemplacji - w tym miejscu naprawdę można sobie podumać, podziwiając głęboką dolinę, pełną niezwykłych struktur wyrzeźbionych w piasku przez deszcz.
Na terenie cerkwi znajduje się studnia ujęta w kranik z murowanym korytem - ten argument przekonał nas do rozbicia tutaj namiotów. Bieżącą wodę wykorzystaliśmy do prania i porządnego umycia się przed pokazaniem się ludziom. Przy świątyni jest miejsce na ognisko, parę stolików i ławek. Ogień bezdyskusyjnie musiał zapłonąć.
Gdy ciemności zapadły, temperatura nie spadła. Stwierdziłem, że spróbuję wyspać się na świeżym powietrzu, tj. na werandzie cerkwi. Noc w lesie - może być ciekawie. Reszta ekipy udała się do namiotów. Dobranoc.

Przemek

DZIEŃ 13

Piątek, 7 VIII 2009

cerkiew Świętego Eliasza (ok 800) → Rożen (ok 500) → Monastyr Rożeński
Piramidy MelnickieMelnik (ok 380)

Noc minęła spokojnie, tylko Przema, śpiącego pod dachem świątyni, nawiedziły płonące oczy i trójkątny pyszczek kuny, zaglądającej ciekawie z dachu. Budzik o 6 rano poderwał mnie na wschód słońca, ale wschodni horyzont zasłaniały chmury, a na zachodzie panoszyła się ciemność, która coraz częściej mruczała i burczała, pełznąc w naszym kierunku. Ze stolika pod daszkiem zwlókł się i Przemo, ale namioty jeszcze spały. Piramidy dookoła stały jak i wczoraj, było cicho i nastrojowo. W końcu "buria" obudziła namiotowców, przenieśliśmy się pod daszek na śniadanie, zwinęliśmy namioty i zabrawszy wszystkie graty ruszyliśmy w dół do Rożeńskiego Monastyru. Kilka zakosów, potem wejście do wąwozu wymytego w piachach i żwirach przez deszcze i nim w dół, aż do drogi, która szybko doprowadziła nas do asfaltu. Droga niby boczna, ale asfalt funkiel nówka nieśmigana, że u nas w Polszy trudno taką uświadczyć... Doszliśmy szybko do Rożna, czyli Rożenu (kilka sklepów, restauracyjek, "nawet pekaes do nas dochodzi!"), a marsz umilała nam gra w piłkę-polo-golfa kasztanem zdobytym przez Kubę. Utamigowaliśmy się dopiero gdy policaj w nieoznakowanym samochodzie dostało cynk o naszym zachowaniu od właściciela pobliskiej restauracji... Do Rożeńskiego Monastyru wchodzi się z miasta po schodkach, z których otwiera się widok na okoliczne piramidy. Po drodze mija się też winnicę (niestety owoce były jeszcze zupełnie kwaśne...). W jej pobliżu Przemo znalazł roślinę, łudząco podobną do marihuany i oczywiście nie omieszkał jej ze sobą zabrać jako ciekawego okazu miejscowej flory.
Monastyr jest cudowny. W porównaniu z Rilskim jest dużo mniejszy, bardziej zaciszny. Słowem - klimatyczny. Obeszliśmy cały pięć razy, zajrzeliśmy w każdą dziurę. Gdy zaczęło lać, siedzieliśmy pod arkadami, jedząc batony i czekaliśmy aż przejdzie. Wtedy to ruszyliśmy z pieśnią na ustach w stronę Melnika. Zielony szlak ciągle nam się gubił, ale pieśń pozwalała nam go odnaleźć i nie zbłądzić na zagmatwanych ścieżkach. Szliśmy nad urwiskami i przepaściami, robiącymi niesamowite wrażenie. Cieszyliśmy się, że to miejsce nie jest zbytnio rozreklamowane i nie łażą tu tłumy grubych Niemców i spasionych Angoli. Znowu zagłębialiśmy się w czeluście wąwozów, a w miarę jak schodziliśmy coraz niżej, spotykaliśmy coraz więcej krzaków jeżyn, które łapczywie pałaszowaliśmy, nie zważając na bezlitosne kolce. Jedyną osobą, którą spotkaliśmy na naszej drodze, była młoda Amerykanka, prowadzona przez psa rasy samojeb, która spytała nas tylko czy jeżyny są jadalne.
Dojście do Melnika zajęło nam przez te jeżyny ze 3 razy dłużej niż powinno. Miasteczko zaczęło się od razu - riestorany, deptaczek, turyści (na szczęście to nie Krupówki i dało się przejść). Wyczailiśmy jakąś przyjemną restauracyjkę z żarciem w przyzwoitych cenach, rozsiedliśmy się wygodnie i zamówiliśmy furę żarcia - mięsko, sałatki, frytki, zupy. Szybko okazało się, że spust już mamy nie ten sam, co na Predeł, bo ostatnimi czasy dojadaliśmy nadliczbowe zupki, batony, bakalie, przewidziane na jeszcze 2-3 dni wędrówki. Długie oczekiwanie na zamówione potrawy świadczy o tym, że są przygotowywane na świeżo, więc warzywa były jędrne, mięsko soczyste, a frytki chrupiące.
W sklepie obok kupiliśmy chleby i co tam kto chciał (głównie 7-daysy). Zaczęliśmy się kręcić po okolicy, żeby znaleźć jakieś info o campingu. Informacja turystyczna w dole Melnika przy mostku działa tak, ze pani na wszystko odpowiada "I don't know" lub odpowiednik w innych językach. Cóż... Po wyjściu z podziemi zobaczyliśmy "naszą" Amerykankę, tym razem już bez psa. Okazało się, że pracuje w Pradze i wybrała się na samotne wojaże. A pies? Przyplątał się do niej gdy szła w stronę Monastyru i prowadził przez gmatwaninę ścieżek i wąwozów, wybierając bezbłędnie drogę i wyprowadzając na punkty widokowe, biały anioł. Wymieniliśmy się numerami komórek. Może spotkamy się nad Ochrydą, bo ona też się tam wybiera.
W międzyczasie przechwyciła nas babuleńka, oferując nocleg po 8 lew od głowy, prysznic, ciepła woda. Skusiliśmy się i po chwili szliśmy prowadzeni przez babuszkę w stronę jej domu. Trzeba dojść do parku, minąć pomnik Jane Sandanskiego, tuż za parkiem w lewo przez mostek, dróżką pod górę i po 40 metrach pierwsza brama w prawo. Strome schodki koło budy Maksa wyprowadziły nas na obrośnięte winogronami podwóreczko. Pokoik z czterema łóżkami, obok łazienka i WC. Super.
Zrzuciliśmy garby, umyliśmy się i poszliśmy w miasto. Przemo z Marcinem, zachęceni obalonym wcześniej litrem wina, postanowili dokupić coś jeszcze. Kuba i ja wzięliśmy melona, Jędrek 7-daysa. Siedząc pod platanem "w górze Krupówek" - jak nazwaliśmy główny deptak ze straganami, restauracjami i sklepikami - każdy z nas jadł i sączył to, co miał. Wino było truskawkowe, 3 lewy za litr. Marcin jeszcze dokupił słój miodu z orzechami włoskimi i posmakiem jeżynowym. Siedzieliśmy tak do przed 22, potem wszystkim zaczęły się oczy kleić, więc poszliśmy do domku. Miasteczko było puste i ciche, gdzieniegdzie jeszcze w ogródkach siedzieli turyści, ale ogólnie nic się nie działo. W końcu 800 mieszkańców i garstka turystów nie może zrobić wielkiego zamieszania.

Natalia

DZIEŃ 14

Sobota, 8 VIII 2009

Melnik (ok 380) → SandańskiPetriczStrumicaVeljusa

Ciepła noc, stały dach nad głową, łóżko - dobrze się spało tej nocy. Melnicki klimat i spokój sprzyjają regeneracji sił przed kombinowaną podróżą w kierunku Macedonii.
Pobudka o 7:00, ale prawie każdy już wcześniej wstał za potrzebą nr 1 lub nr 2. Spokojne pakowanie gratów do plecaka, śniadanie... i wtedy przychodzi "babuszka" wynajmująca nam pokój i na budziku (który dość mocno spieszył) pokazuje, że powinniśmy już wychodzić, żeby nie spóźnić się na autobus do Sandanskiego, który odjeżdża o 9:00. Pamiątkowe zdjęcie na podwórku i ruszamy na przystanek. Kilka osób również czeka na to samo połączenie, więc po wejściu do busa dodatkowych pięciu osób z plecakami robi się tłoczno. Okazuje się, że kilkunastoosobowy busik to za mało na takiej trasie i na kolejnych przystankach ludzie muszą czekać na następny środek transportu. Dojeżdżamy do Sandanskiego, na dworzec. "Dworzec" brzmi dumnie - budynek jest naprawdę malutki. Cztery stanowiska autobusowe mieszczą się na jednym. Zakupy w markecie Billa i dalsze oczekiwanie na autobus do Petricz. Znowu busik jest za mały i przez kolejne wioski przejeżdżamy w dość przytulnych warunkach. Dworzec w Petricz jest, delikatnie mówiąc, gdzieś przeniesiony. Zatrzymujemy się na wielkim placu, siadamy na ławkach obok starego, opuszczonego budynku dworca. Ludzie kręcą głowami pytająco, czemu siedzimy na ławkach obok tej ruiny a my po prostu znaleźliśmy sobie miejsce w cieniu. Przemo, Kuba i Marcin wracają z rekonesansu. Astra kombi wiezie nas do granicy z Macedonią. Cała nasza piątka jedzie za 20 lew - ceny taksówek studenckie, nie przewidziano dalszych zniżek. Robimy zrzutę, żeby zatankować na najbliższej stacji i trafiamy do kolejki za autobusem. Gdy ten zatankował już hektolitry paliwa, tankujemy również my i w drogę! Wioski coraz bardziej egzotyczne dla nas, auta znane nam z pokazów oldtimer-ów, osiołki - klimat jest. Wysiadamy tuż przed granicą. Tam "przejmuje" nas kolejny taksówkarz, który oferuje odwiezienie nas aż do Strumicy. Wszystkie problemy, odpowiedzialność, pograniczników, policję weźmie na siebie za jedyne 30 € / 5 osób. Śmiejemy się mu prosto w twarz, śmieją się też jego koledzy. Obniżenie ceny do 20 € nie przekonuje nas i zbieramy się do pieszego przejścia granicy bułgarsko-macedońskiej. Na "odchodne" słyszymy, że po drugiej stronie nic nie ma, ŻADNYCH taksówek ani busów, że pójdziemy na nogach! Mijamy bułgarską kontrolę paszportową, kolejne szlabany (tylko dla samochodów), pas ziemi niczyjej, tablicę "Republic of Macedonia" i dochodzimy do posterunku macedońskich pograniczników. Paszporty, zdawkowa kontrola bagażu i minęliśmy "kolejnej granicy słupy". W kantorze wymieniamy bułgarskie lewy (nawet bilon) na dinary. Wbrew temu, co mówili bułgarscy taksówkarze, są tu taksówki, czasem przyjeżdża bus, a do wioski jest niedaleko, nawet na piechotę. Stamtąd dojazd do Strumicy jest bezproblemowy. Po kilku minutach marszu drogą mija nas taksówka zamówiona przez 3 inne osoby z przejścia granicznego, po chwili podjeżdża do nas bus i za cenę 4-krotnie niższą od bułgarskich taksówkarzy zabiera nas w komfortowych warunkach aż do Strumicy. Czasem warto być czujnym i asertywnym w odpowiednim momencie.
Droga mija nam na podziwianiu odmiennego od dotychczasowego krajobrazu. Wioski są coraz bardziej klimatyczne, ludzie uśmiechnięci, a osły nie muszą robić absolutnie nic, aby wzbudzić naszą sympatię. Dojeżdżamy do Strumicy, wysiadamy, pakujemy toboły na plecy i po około 38 metrach marszu zostajemy niemalże wepchnięci przez jednego z ulicznych sprzedawców do przytulnej restauracji. Miła obsługa, uśmiechy, pytania skąd przyjechaliśmy. Atmosfera jest tak przyjemna, że zamawiamy duuuuuże obiady, nie przeliczając nawet macedońskich cen za posiłki na złotówki. Zamawiamy kiełbaski, kurczaki, szaszłyki, sałatki, piwo i na "dopchanie" ja i Kuba jeszcze pyszne hamburgery, które dla sieci McDonald's są niedoścignionym wzorem pożywnego i smacznego jedzenia. Kelner co chwila przychodził i pytał czy wszystko jest OK, zupełnie inaczej niż w Bułgarii, gdzie Kuba w restauracji nie dostał menu "za wygląd". Po sesji zdjęciowej z tubylcami kończymy jedzenie, płacimy (ceny bardzo znośne), dziękujemy i wychodzimy na miasto szukać dworca. Drogą skrajnie okrężną zajmuje nam to kilkadziesiąt minut - tu sprawdzamy godziny odjazdów autobusów do Ochrydy i zostajemy kolejny raz "zgarnięci" przez taksówkarzy, którzy za 120 denarów zawożą nas do Monastyru Bogarodzicy w Veljusie. Ostatni odcinek drogi to etap mocno górski. Po dotarciu do celu umawiamy się z kierowcami, aby przyjechali po nas następnego dnia o 9 i zawieźli do Strumicy. Wchodzimy do monastyru: trawka na 21 mm, wszystko idealnie uporządkowane. Po zwiedzeniu malutkiej, ale urokliwej świątyni z XII wieku próbujemy znaleźć miejsce na nocleg. W końcu siostra zakonna z monastyru, po zapewnieniu jej, że nie boimy się węży, jaszczurek i deszczu, w drodze wyjątku, wskazuje nam miejsce gdzie możemy się rozbić. W pobliżu jest woda, nawet z kranu, więc późne popołudnie upływa na myciu i praniu. Kuba urozmaicił sobie czas trasą wspinaczkowo-zjazdową z kubkiem jeżyn w jednej ręce po stromej skarpie o trudności co najmniej V+. Na kolację dojadamy produkty przeniesione przez Pirin i Riłę. Jest ciepło, duszno, ale taki jest chyba po prostu klimat w tym rejonie. Dzwony biją, a my układamy się do snu.

Jendrek

«    1  ·  3  ·  3  ·  4  ·  5  ·  6  ·  7  ·  »


© 2008   –   Zespół EKSTREMA.NET