Relacja z wyprawy w Riłę, Pirin i nad jezioro Ohrydzkie
Bułgaria, Macedonia 16 lipca - 14 sierpnia 2009
«
1 ·
2 ·
3 ·
4 ·
5 ·
6 ·
7 ·
»
DZIEŃ 6
Piątek, 31 VII 2009
Горен говедарник (ok 2200) →
Рибни езера (2230) →
Мермерски преслап (ok 2530) →
Павлев бръх (2667) →
Черна поляана (2716) →
Кадиин гроб (ok 2370) →
Ангелов връх (2641) →
schronisko Македония (2166) →
przełęcz między Юмерджик a Малък
Мечи връх (ok 2300)
Już w nocy było wiadomo, że poranek nie będzie ciepły. Wychylając nos ze śpiwora, odczułem zimny powiew
powietrza. I faktycznie, już pierwsze oględziny wykazały obecność szronu na tropiku.
Pobudka tradycyjnie o 6:00. Siostry i Łukasz śpią dłużej, bo dziś odłączają się od nas i będą się
kierować w stronę Rilskiego Monastyru. Powodem jest kontuzja ścięgna Achillesa u Łukasza, która z
dnia na dzień stawała się coraz bardziej dokuczliwa. Rano więc Siostry i Łukasz odpisują przydatne
informacje pozyskane z naszego centrum logistycznego, robią zdjęcia niektórym mapom i chowają się
z powrotem do namiotu. My szybko jemy śniadanie, pakujemy plecaki, żegnamy się z resztą i w drogę!
Szlak do schroniska przy Rybnich ezerach jest dość nudny. Trochę pod górę przez kosówkę. Po prawej
widzimy Dolne Rybne ezero z tamą i minielektrownią. Cały kompleks zabudowań, włącznie ze schroniskiem,
bardzo szpeci okolicę. Przy schronisku nabieramy wody. Wokół pasie się kilka koni. Zwinięte w kłębkach
śpią psy różnych wielkości i maści. Jest też kot, dość spasiony i powolny. Jadalnia straszy pustką.
Nic tu po nas.
Czeka nas teraz długie podejście na Mermerski presłap a potem dalej, w górę na Pawlew wrych (2667).
Szczyt ten jest cały pokryty rumowiskiem dużych kamieni, co odróżnia go od okolicznych wierzchołków.
Podejście na niego z ciężkimi plecakami nie należy do przyjemnych. Zdobycie szczytu wieńczymy
zjedzeniem batonów.
Ruszamy dalej i po chwili zdobywamy kolejny, już bardziej kopiasty, lecz wyższy szczyt, Czerna
poljana (2716). Jest to drugi najwyższy nasz szczyt w Rile. Jego bardziej kopiasty charakter jest
zapowiedzią zmiany wyglądu gór na typowo połoninny, czego doświadczymy jutro. Ponieważ przerwę
robiliśmy dopiero co, idziemy dalej. Schodzimy na przełęcz, a potem w niewielkiej odległości od
wierzchołka trawersujemy szczyt Aładża słap. Kolejne zejście na przełęcz, tym razem jeszcze
dłuższe. Kolana już czasami "puszczają". Raz nawet zaliczam glebę. Wszystko wskazuje, że jest
to dla mnie dzień kryzysowy. Na przełęczy zresztą wszyscy mamy dość. Swoje dokłada też pogoda,
która jest bardzo męcząca. Gdy słońce chowa się za chmurę, robi się bardzo zimno i zaczyna wiać.
W przeciwnym razie panuje upał. A że zachmurzenie utrzymuje się w okolicach 50%, częstotliwość
zmian aury jest wysoka. Trzeba na zmianę ubierać i ściągać cieplejsze ubrania. Rozkładam
płachtę namiotu żeby się wysuszyła. W końcu liczy się każdy gram niesiony na plecach.
Przeglądamy mapę i analizujemy konfigurację terenu. Jak ktoś będzie w tym miejscu, może spróbować
rozpoznać okoliczne szczyty posługując się mapą. Nie jest to zadanie banalne. Ciekawie prezentuje
się stąd zakosodrzewinowany szczyt Oluszki. Przed sobą mamy dłuższe i niezbyt strome podejście
na Uzunicę.
Pod szczytem Angełow wrych jemy nasz trzeci posiłek. Raz ubieramy się, raz rozbieramy, bo słońce
nie może się zdecydować, czy chować się za chmurą, czy nie. Pod Goljam Meczi wrych przekraczamy
niewielki płat śniegu i uderzamy w dół do schroniska Makedonia, które podczas zejścia przez długi
czas pozostaje zasłonięte przez stok góry.
Przed schroniskiem suszą się jakieś koce. Słupy linii energetycznej (bez linii) wyglądają okropnie.
W schronisku można kupić piwo, z czego korzystamy. Jest dość chłodne, ale w smaku takie sobie. Tu
jednak, przy takim zmęczeniu wydaje się być błogosławieństwem.
Ruszamy dalej w stronę planowanego biwaku w okolicach jeziora Merdżika. Tuż przy schronisku mijamy
dziwny czerwony przyrząd, jakąś puszkę.
Dochodzimy do rozwidlenia szlaków w okolicy przełęczy. Pełno tu pasących się koni. Miejsc pod namiot
nie brakuje, ale sytuacja wodna wygląda tak sobie. Jest jedno źródło, dość zabagnione, no i poza tym
jeszcze tylko jakiś odpływ wody roztopowej. Po umyciu się w ostatnich promieniach słońca rozbijamy
namioty. Potem jemy. Jędrek i Marcin wpadają na chwilę do naszego namiotu. Marcin rozlewa piwo, ale
powódź udaje się szybko opanować. Dziwnie układające się chmury pozwalają nam wątpić w to, że jutro
czeka nas ładna pogoda. Szybko przychodzi pora na sen.
Kuba
DZIEŃ 7
Sobota, 1 VIII 2009
przełęcz między Юмерджик a Малък
Мечи връх (ok 2300) →
Парангалишки преслап (ok 2240) →
Самарджийската градина (ok 2360) →
Арамлийцки кладенец (ok 2250)
Ciekawe, czy rzeczywiście wino w Melniku, które uwieńczy naszą horską akcję, jest warte prawie
2-tygodniowej wyrypy, jaką sobie zaplanowaliśmy. Wszystko jednak ma swoje granice: po wczorajszej
wyczerpującej trasie i wcześniejszych, równie niebanalnych, przyszła kolej na dzień restowy.
Dla mnie największym restem jest możliwość pobudki o dowolnej godzinie. Przed godz. 6 spokój snu
zakłóciły niepokojące dźwięki o niskiej częstotliwości. Oho, idzie burza. Okazało się jednak, że to
pasące się w okolicy konie urządziły sobie konkurs biegów na 100 metrów.
Przed godz. 8 dotarły do mnie bardziej znane dźwięki. Współtowarzysze wędrówki zabrali się za czynności
poranne. Nie mam jednak do nich pretensji, i tak nie byłoby z tego wielkiego spania. Rześkie poranne
powietrze wpadało do namiotu, słońce podgrzewało sypialnię - wyjście o takiej porze na łąkę w samym
dezabilu to sama przyjemność!
Cechą kolejną dnia restowego jest brak pośpiechu w wykonywaniu czynności porannych. Można w spokoju
jeść i pić, można bez stresu załatwić naturalne potrzeby organizmu, można nawet uprać portki i nadrobić
relację. Wszystkie te czynności wykonywaliśmy pod okiem "rendżersów", którzy przyszli rano zinwentaryzować
swoje końskie stado.
Wreszcie o 11:30 wyruszyliśmy w drogę. Plan na dziś jest oczywiście restowy. Szlak biegnie przez kopy o
łagodnych stokach, często trawersując ich wierzchołki, co było dla nas sporym zaskoczeniem, zważywszy
dotychczasowe rilskie przygody. Marszu jest tak mało, że redukujemy ilość posiłków na trasie do jednego.
Skromnego jedzenia zakładamy sobie koło pomnika, którego płyta jest rozbita, ale i tak jest wyróżniającym
się punktem dzisiejszej monotonnej trasy. W pobliskim szczawiu grasuje mysz, której nie udaje się złapać
ani Kubie, ani mnie. Męcząc bułę, spędziliśmy tam dobrą godzinę, mimo że pogoda niezbyt do tego zachęcała -
chmury zasłaniały 7/8 nieba, a wiatr nie uszczęśliwiał zanadto. Niedaleko nas siedziała para prawdopodobnie
Słowaków. Oni wyruszyli przed nami. Gdy i my podnieśliśmy wreszcie dostojne cztery litery (razy 5, czyli w
sumie 20), po niedługim marszu napotkaliśmy przy szlaku tylko Słowaczkę. Padł pomysł, żeby wziąć ją jako
brankę w jasyr, ale niestety jej rycerz czaił się nieopodal.
Im dalej na południe, tym więcej szarańczaków. Tu zrodził się kolejny genialny pomysł. Można przecież
nazbierać koników polnych i innych świerszczy, zamknąć je w garze z olejem (jedno i drugie mamy) i postawić
na ogniu. Mogłoby z tego być niezłe żarcie, niektóre szarańczaki były nieźle wypasione na tutejszych
łanach/łonach natury.
O godz. 16 docieramy do przełęczy leżącej za szczytami Czakalica i Skaczkowiec. Po obu jej stronach mają
być źródła. Męska część ekipy podejmuje się eksploracji, której celem jest znalezienie lepszej wody i miejsca
na biwak. Wygrywa opcja wschodnia. Jest tu źródło ujęte w rurę, dobre miejsce na namioty, a do tego słabiej
wieje. Znajduje się tu także miejsce na ognisko, a po parunastu minutach samce przynoszą drewno. Jędrek łapie
grecką sieć.
Z miejsca biwaku widać nieźle Pirin... Bez komentarza, kawał drogi przed nami.
Popołudnie upłynęło w oczekiwaniu na słońce, które miało uprzyjemnić kąpiel. Czekaliśmy bezskutecznie.
Myliśmy się w zimnej, źródlanej wodzie, przy zachmurzonym niebie i zimnym wietrze. mimo to Kuba nie
zawahał się umyć "na Adama". Nie wszyscy są aż tak zdesperowani.
Po myciu wyszło słońce, a my zasiedliśmy wokół ogniska. Jest to najwyższe ognisko w historii naszego
taborowania. Kuba przygotował pakiety opałowe o kaloryczności dorównującej tabletkom atomowym. Cały
proces udokumentowaliśmy filmowo. Po kolacji wypiliśmy z Jędrkiem i Marcinem po półlitrowej boliarce,
wyniesionej ze schroniska Makedonia.
Wieczór uatrakcyjnił nam widowiskowy zachód słońca oglądany i fotografowany z pobliskiego szczytu. Na
zakończenie dnia rozhajcowaliśmy tęgie ognisko, które Jędrek na matrycy światłoczułej uwieczniał metodą
błędów i błędów. Wtedy SMS-em przyszła do Kuby prognoza na najbliższe dni. Zdaje się, że akcję "Pirin"
urozmaici nam front atmosferyczny...
Przemek
DZIEŃ 8
Niedziela, 2 VIII 2009
Арамлийцки кладенец (ok 2250) →
Каптник (2170) →
Предел (ok 980) →
źródło Върбовец (ok 1080)
Bezchmurna noc zwiastowała taki sam poranek. Wkrótce dostaliśmy słońce, które rozgrzało
nasze namioty i wysuszyło tropiki. Zbieranie się zajęło nam standardowo koło 2 godzin,
zrobiliśmy jeszcze wspólne foto z Pirinem w tle i ruszyliśmy na wielką zrypę w stronę
przełęczy Predeł. Do zejścia ponad 1200 m w dół przez chaszcze, głazy, a w końcu las -
drogami, których albo nie widać, albo ich nie ma na mapie, albo prowadzą nie tam, gdzie
byśmy chcieli. Krótko mówiąc, nikomu nie życzymy tej drogi w przeciwnym kierunku.
Ścieżka często się gubiła. Szliśmy już dość długo bez szlaku i wydawało się, że kierunek
trochę się nie zgadza, gdy nagle na leśnej, dziurawej niemiłosiernie drodze pojawiło się
żółte audi z 5 osobami na pokładzie, pnące się dziarsko z 1400 m n.p.m. jeszcze gdzieś wyżej.
Kierowca musiał mieć nieprzeciętne zdolności i tupet, bo śmiało sobie poczynał. Okazało się,
że rzeczywiście źle poszliśmy i teraz musimy przeryć się przez las do drogi poniżej, potem dojść
do polany i tam już będą znaki. Proste, prawda? Chyba trzeba znać te góry jak własną kieszeń...
Tym razem już nie daliśmy się zwieść i po pół godzinie rzeczywiście zasuwaliśmy w dół cienką ścieżką
znaczoną czerwonym paskiem.
Po raz kolejny dziś minęliśmy się z parą Czechów czy Słowaków, którzy chyba też zgubili szlak.
Ciekawe, czy też spotkali żółte Audi Opatrzności?
Generalnie droga na Predeł ciągnie się jak guma z majtek i gdyby nie malinowe chruśniaki,
byłaby tylko męcząca. Przed przełęczą minęliśmy kemping z turecką muzą i trochę
"umiarkowanej rozjebki" w postaci bud, baraków, obamów i pustostanów, a pośród tego wszystkiego
pałętających się bezdomnych paskudnych psów.
Wreszcie dotarliśmy do głównej asfaltówy, którą w górę zasuwaliśmy tym bardziej ochoczo, że
drogowskaz "RESTAURANT" kusił nasze wyposzczone zmysły. Rzeczywiście pojawiły się zaraz
restauracje i bary przydrożne, znalazł się nawet stragan z arbuzami, melonami, pomidorami i papryką.
Rozsiedliśmy się za stołem, zdjąwszy wcześniej buciory i zaczęliśmy zamawiać. "Ja, jak mówię, też
tam byłam. Jadłam, piłam..." :)
Piwo, ajran (owcze kwaśne mleko), flaki (śmierdzące krowim plackiem, ale za to dość pożywne i
dobre dla chcących oszczędzać, bo po ich zjedzeniu odechciało mi się już czegokolwiek innego),
sałatki szopska (pomidory, ogórki, tarty ser feta) i sielska (dodatkowo oliwka + jajo), filety z
kurczaka, kawarma (jakby gulasz, czyli mięso w kawałkach + cebula + grzybki + duuuuużo tłuszczu),
frytki, deser z owczego jogurtu z figową konfiturą, chleby (właściwie wielkie buły, które można
kupić też na wynos i zabrać w dalszą drogę) - razem 62.4 lewy. Trzeba było poluzować paski u
spodni i plecaków, bo wszystko oprócz flaków było pyszne i zjedliśmy tego tony. Dorzuciliśmy
jeszcze 3 melony i arbuza (4.60 lewy), jakieś piwa, i tak obładowani ruszyliśmy w drogę do studni
Wyrbowec, znajdującej się przy początku szlaku żółtego w Pirin, prowadzącego do schroniska Jaworow,
żegnając kelnerkę "z dużym potencjałem" (jak na razie jednak niewykorzystanym przez nią odpowiednio).
Najpierw zasuwaliśmy drogą na właściwą przełęcz Predeł i jeszcze trochę dalej, a potem odbiliśmy w
boczną drogę piaskowo-żwirową, która między zapuszczonymi ogródkami działkowymi i nowo budowanymi
kompleksami pensionów miała nas wywieść na nocleg. Cały rest poszedł na marne, gdy zawalaliśmy
chyba z 10 kilometrów przez te żwiry, pola, trawy i rozlewające się potoki w lejącym się z nieba
żarze. Ufff...
Wygląda na to, że u stóp gór powstaje tu nowe miasto, w całości złożone z drogich hoteli i pensjonatów.
Więc gdy wreszcie dochodzi się do asfaltu, to idzie się jakby przez wielki plac budowy. Jedynym
wyjątkiem jest pole golfowe, przy wejściu do którego jest kaskadowa fontanna i trzy kraniki z wodą.
Rzuciliśmy się do nich jak szaleni i tylko portier trochę dziwnie na nas patrzył.
Idąc drogą w górę, usłyszeliśmy wreszcie szum potoku po prawej i uderzyliśmy tam niezwłocznie na nocleg,
gdzieś mając studnię Wyrbowec i inne obiecane cuda. Rozbiliśmy się w najpaskudniejszym miejscu, jakie
można sobie wyobrazić - chaszcze, osty, badyle do pasa, z boku bagno, stada mrówek, komary i inne mendy,
trochę dalej budowa, góry w tle, szczekanie bezdomnych psów... Jednym słowem katastrofa.
Na szczęście udało się umyć, wypić piwo, zjeść arbuzy i melony i z rozkoszą wskoczyć do śpiworów.
Natalia
«
1 ·
2 ·
3 ·
4 ·
5 ·
6 ·
7 ·
»
|