Relacja z wyprawy w Riłę, Pirin i nad jezioro Ohrydzkie
Bułgaria, Macedonia 16 lipca - 14 sierpnia 2009
«
1 ·
2 ·
3 ·
4 ·
5 ·
6 ·
7 ·
»
DZIEŃ 15
Niedziela, 9 VIII 2009
Veljusa →
Strumica →
Bitola →
Ohryd
Ciąg dalszy podróży nad Jezioro Ochrydzkie. Wykorzystując fakt, że spędziliśmy noc obok monastyru i że
mamy dziś niedzielę, postanowiliśmy pójść rano na mszę. Fakt faktem, nie była to msza, tylko - jak określiła
to siostra z monastyru - liturgia, no bo i obrządek inny, prawosławny. Cóż, Bóg jeden, tylko inaczej się
modlą.
Nic z tej liturgii nie rozumieliśmy. Czasem padły słowa Jezus Chrystus. Poza tym raz za razem powtarzane
(przynajmniej tak mi się wydawało) te same modlitwy, po których następowała seria znaków krzyża (od prawej
strony) i trzy ukłony. I tak przez godzinę. Kilka razy zostaliśmy jeszcze okadzeni. Wszystko odbywało się w
maleńkiej kaplicy z XII w., z niewielkimi otworami, przez które wpadało światło. Przez cały czas trwania
liturgii w tle słychać było śpiew jednej z zakonnic. Uduchowieni i trochę znudzeni staniem (przynajmniej ja)
o 9:00 spotkaliśmy się z naszymi poznanymi dzień wcześniej taksówkarzami. Za tę samą kasę (300 denarów/auto)
odwieźli nas na dworzec, skąd o 11:00 odjeżdżaliśmy do Bitoli. Zanim jednak autobus podjechał, udaliśmy się
na zakupy do pobliskiego "magazynu". No i się zaczęło... Oczopląs. Choroba, która dopada każdego głodnego
człowieka po wejściu do supermarketu pełnego kolorowych pudełek. Choroba objawia się jeszcze mocniej u ludzi
przebywających na wakacjach, szczególnie w kraju, którego waluta jest inna niż rodzima i nie ma się takiego
przywiązania do sum, będących podsumowaniem szaleńczego łażenia pomiędzy regałami.
Dochodzi 11:00, a my, uduchowieni poranną liturgią, ubogaceni o produkty w reklamówkach i zubożeni o kilkaset
denarów, wsiadamy do macedońskiego pekaesu. Autobus całkiem, całkiem. Trochę zaniedbany, ale mieścił się w
górnych granicach średniej. Minusem była liczba malczików podróżujących razem z nami - jak w gimbusie.
Podróż do "Bituli" trwała ok. 4 godzin. W tym czasie mogliśmy podziwiać za oknami ogromne połacie porośnięte
winogronami. Dojrzałe, kusiły, żeby spróbować, ale weź, człowieku, zerwij sobie winogrona przez okno autobusu.
Podziwialiśmy nie tylko florę... Samcza część wycieczki bez zastanowienia stwierdziła, że niewieście zaplecze
w Macedonii znacznie przeważa urodą nad bułgarskim. W Bitoli czekała nas przesiadka. Tak więc rzuciliśmy się
do bagażników po nasze spadochrony, a tak smród jak cholera. Coś się rozlało i zamoczyło bagaże. Kiedy
próbowaliśmy palpacyjnie i organoleptycznie rozwiązać zagadkę, co to za płyn, uśmiechnięty kierowca oświadczył
bez żadnego zmartwienia, że to rakija. Trochę nas to rozbawiło, kierowcę również. Rozstaliśmy się w pokojowych
nastrojach.
Autobus do Ochrydy mieliśmy za 15 minut. Kupiliśmy bilety i udaliśmy się do znanego nam już sprzed chwili
"całkiem, całkiem autobusu". Ten sam bagażnik aromatyzowany rakiją, ci sami weseli kierowcy, ale nie te same
miejsca, bo ktoś już podsiadł. Po prawie 2 godzinach dojechaliśmy do Ochrydy. Sytuacja na dworcu zupełnie inna
niż w dotychczas odwiedzanych miejscach - znana osobom, które odwiedziły chociaż raz "zimową stolicę Polski".
Turystów dużo, ale jeszcze więcej "łapaczy" oferujących noclegi. Część mówi po angielsku! Uciekliśmy przed nimi
i poszliśmy zjeść w pobliskim barze: mięsko, surówka, frytki, piwo - po ok. 200 den./os. Pomiędzy przeżuwaniem
i połykaniem kombinowaliśmy, gdzie spędzić newralgiczny moment doby - noc. Chcieliśmy iść za ciosem i udać się
pod cerkiew, tym razem św. Petki. Z ciekawości zapytaliśmy jedną z "łapaczek", po ile są noclegi. Za 2 noce od
5 osób zażyczyła sobie 45 i ta kwota rozwiała nasze wątpliwości, gdzie spać. Udaliśmy się ze Swetłaną do jej
domu, dostaliśmy kawę i herbatę ze świeżej mięty. Do dyspozycji cały pokój, łazienka, lodówka, coś na kształt
kuchni. Za te pieniądze - OK.
Wieczorem poszliśmy zobaczyć trochę więcej miasta. Po sprawdzeniu autobusów kupiliśmy arbuza (10 den./kg) i 3
melony (20 den./szt.). Pamiątkowa fotka ze sprzedawcą i wyruszyliśmy w stronę nabrzeża. Doszliśmy, a tam Sopot,
tyle że bez molo. Pełno ludzi, muzyka, skutery, ścigacze, statki wycieczkowe itd. Życie towarzyskie kwitnie.
Udało się nam znaleźć wolną ławkę, gdzie pochłonęliśmy nasze zdobycze. Spotkało się to z dużym zainteresowaniem
przechodniów, ale dlaczego - nie wiemy do tej pory. Owoce się skończyły i nasza ochota na wysiadywanie w jednym
miejscu również. Wyruszyliśmy w stronę naszego świeżo opłaconego pokoju. Po drodze ci głodniejsi zaopatrzyli
się w macedońską wersję kebabu za 150 denarów. Zakup był sycący i nie spowodował skutków ubocznych. Po dotarciu
grzecznie położyliśmy się spać.
Marcin
DZIEŃ 16
Poniedziałek, 10 VIII 2009
Ohryd →
Ramne →
Roso Drwo (1642) →
Ohryd
Dziś czeka nas eksploracja gór Galiczica. Nie ma tu żadnych szlaków turystycznych, a park narodowy
istnieje tylko na mapie. Wychodzimy około 9:30. Początkowo kierujemy się lekko w górę, przez coraz
rzadsze zabudowania Ochrydy i dalej przez suche łąki i zarośla idziemy w stronę gór. Spotykamy dwa
duże żółwie i tysiące jaszczurek różnej maści i wszechstronnych gabarytów. Przed przysiółkiem Ramne
teren się wypłaszcza i zaczynają się płaskie suche poletka ogrodzone murkami. Dochodzimy do pierwszych
domostw wsi. Przez wieś płynie słaby potok. Są kraniki, z których można napić się wody. Jakby się więcej
pokręcić po okolicy, to kto wie, może byłyby tu jakieś miejsca biwakowe. Dalej kierujemy się w stronę
cerkwi i cmentarza. Po drodze nie spotykamy nikogo. Wieś jest cicha. W cerkwi trwa jakiś drobny remont.
Drzwi świątyni są zamknięte.
Wychodzimy ze wsi drogą gruntową prowadzącą zakosami dość stromo pod górę. Z naszych obserwacji wynika,
że droga służyła jako dojazd do prac prowadzonych przy ujęciu wody, do którego dochodzimy po wcale nie
tak krótkim czasie. Ujęcie jest ogrodzone. Droga mija je i zaczyna trawersować stok. Podążanie nią dalej
byłoby bezcelowe. Wybieramy więc półdziką ścieżkę i pniemy się stromo pod górę. Zarośla zaczynają się
przerzedzać. Pojawiają się pierwsze skałki. Można tu z łatwością spotkać pazia królowej - wdzięczny
obiekt fotografowania. Osiągamy grzbiecik mało wyraźnej grani i idziemy nim na południe aż wychodzimy
na szczyt Roso Drwo.
Szczyt ten nie wybija się jakoś znacząco ponad otaczający go teren. Dopadają nas stada much, które są
na tyle szybkie, że nie da się ich zabić. Jest też dużo mrówek i dziwnych bąków. Nad szczytem jest
sporo chmur, ale słońce dobrze radzi sobie z przebijaniem się przez nie swoimi mocnymi promieniami.
Od wschodu rozpościera się dość monotonny krajobraz trawiastych, dość łagodnych grzbietów, nielicznie
przecinanych przez wąwozy, w których da się zauważyć bardziej zieloną roślinność. Świadczy to o obecności
w nich wody, jednak ta płynie tam chyba głównie po mocniejszych opadach. Góry te nie są podobne do
żadnych, jakie dotychczas widziałem.
Robimy krótki popas na szczycie, a potem kierujemy się bardziej na południe. Schodzimy w dół, w kierunku
wsi Welestow. Po niedługim czasie trafiamy na ścieżkę. Dochodzimy nią do dwóch już prawie wyschniętych
źródeł. Zaczerpnąć wody z nich się nie da. Idąc dalej dochodzimy do szerokiej drogi gruntowej. Mijamy
po prawej stanowisko startowe dla paralotniarzy. Wieś Welestow zostaje nad nami po lewej stronie. Bez
ciekawszych przygód docieramy na plażę nad Jeziorem Ochrydzkim. Z Jędrkiem i Marcinem postanawiamy przez
chwilę się wykąpać. Na kamienistej plaży przeważają raczej grubsze dziewczyny. Woda jest ciepła i trochę
zamulona. Nie siedzimy tu długo. Zaraz za plażą porzucam moje rozjechane buty górskie. Idziemy od razu
do naszej kwatery i zostawiamy bety, po czym od razu idziemy do miasta.
Pora coś zjeść. Kupujemy coś w rodzaju lokalnych hamburgerów. Ja wybieram kotlet drobiowy w tortilli,
która jest zimna i przez to niedobra. Potem rozdzielamy się. Z Natalią idę w kierunku twierdzy, a
reszta na pocztę i na poszukiwanie koszulek pamiątkowych z flagą lub innymi motywami macedońskimi.
Twierdza okazuje się być zamknięta, ale za to odwiedzamy kilka ładnych cerkwi i amfiteatr. Spotykamy
rowerową ekipę z Gdańska, która jutro jedzie do Albanii. Idziemy na targ owocowy, kupujemy arbuza dla
całej ekipy oraz winogrona, które są bardzo tanie (4 do 5 denarów za kg). Facet, który sprzedaje arbuzy
chwalił się, że umie powiedzieć po polsku: "Co ty kurwa robisz!?". Dotyczyło to zapewne jego wspomnień z
pracy razem z Polakami gdzieś za granicą. Piszemy kartki i za 30 denarów za sztukę wysyłamy je do Polski.
Arbuza i winogrona jemy nad jeziorem.
Podczas powrotu do naszej kwatery Przemo chciał kupić sobie piwo, ale się okazało, że w Macedonii wieczorem
obowiązuje zakaz sprzedaży alkoholu. Mi w reklamówce rozlewa się kefir. W kwaterze jesteśmy po 21:30.
Ochryda jest na pewno najbardziej skomercjalizowanym miastem, jakie do tej pory odwiedziliśmy, ale - co
trzeba uczciwie przyznać - najładniejszym. Klimat wąskich uliczek, połączony z urokiem jeziora i ciekawą
zabudową nie został jeszcze zepsuty przez tłumy zagranicznych turystów.
Kuba
DZIEŃ 17
Wtorek, 11 VIII 2009
Ohryd →
Kičevo →
Skopje →...
No dobra, można powiedzieć, że dziś rozpoczynamy podróż powrotną. Wstaliśmy o 7:00, zjedliśmy,
spakowaliśmy się i o 8:30 wyszliśmy bez pożegnania (bo nikogo nie było w domu). Swoją drogą ciekawe,
że ludzie zostawiają tu niezamknięte mieszkania. Podejrzewaliśmy, że nasza gospodyni Swetłana poszła
do pracy.
W drodze na "awtobuską stanicę" minęliśmy sklepik z zamkniętą na kłódkę zamrażarką. Może na lody też
jest tu jakaś prohibicja...
Na dworcu obsiadły nas sępy świadczące nachalnie usługi transportowe i noclegowe. Co do naszej gospodyni
nie pomyliliśmy się - pracowała nagabując kolejnych turystów.
Autobus do Kiceva miał odjechać o 9:30, ale spóźnił się kilkanaście minut, dzięki czemu obrandzlowaliśmy
parę kiści winogron oraz wysuszyliśmy niedoschnięte gacie i skarpetki na ogrodzeniu dworcowym. Trasa była
nudna i szybko posnęliśmy. Do Kiceva dojechaliśmy z ponad półgodzinnym opóźnieniem. W poczekalni dworca
autobusowo-kolejowego nikogo nie było. Szybko się okazało dlaczego - wszędzie trąca moczem. Kibel dworcowy
jest zamknięty, więc każdy leje gdzie popadnie. Wraz z Kubą i Marcinem kupiliśmy po burku (tłuste ciasto,
jakby francuskie na ciepło) z serem za 40 denarów.
Bilety kolejowe są wyraźnie tańsze od autobusowych. Do Skopje zapłaciliśmy 138.5 MKD/os. (nie ma zniżek na
EURO26, ale chyba są na ISIC).
W pociągu zasiedliśmy prawie godzinę przed odjazdem. Przedziały były 6-osobowe w całkiem niezłym standardzie.
Ilość wagonów była zoptymalizowana do dwóch, ale spory tłumek pasażerów zmieścił się w nich.
Odjechaliśmy punktualnie o 12:15. Linia kolejowa biegnie ciekawie przez górzysty teren, po wiaduktach i przez
tunele. Infrastruktura kolejowa jest nawet gorsza od polskiej, ale trudno się dziwić, niedawno była tu wojna,
o czym przypomniał nam jeden ze współpasażerów. Krajobrazy z wysokimi górami i spora ilość wszelkiego
postindustrialu zachęcała do robienia zdjęć. W trakcie gdy Jędrek uwieczniał na matrycy jakąś fabrykę w
Tetovie, do przedziału zajrzał kanar i stanowczo zakazał fotografowania. Pewnie jakiś stary komuch. Potem
któryś pasażer na migi pokazał nam, żeby robić zdjęcia, gdy konduktor nie widzi.
Warto tu dodać, że wielu starszych Macedończyków mówi po angielsku (w tym nasz kanar). Niektórzy mówią,
że uczyli się tego języka za rządów Tity. No tak, przecież tu była bogata Jugosławia.
W Skopje byliśmy punktualnie. Dokupiliśmy trochę denarów i kupiliśmy bilety na pociąg do Belgradu. Ze
zniżką EURO26 zapłaciliśmy 1132 MKD (normalny kosztuje 1400 MKD). Potem poszliśmy wzdłuż Wadraru do
centrum Skopje. Nie znaleźliśmy zbyt wielu ciekawych obiektów. Starówki nie ma, centralny plac otaczają
raczej nowoczesne budynki. Krótki spacer zaowocował znalezieniem domu Matki Teresy (ale ona chyba była z
Albanii, nie?). Wylądowaliśmy pod jakimś muzeum i brakło nam pomysłów na to miasto. Wraz z Marcinem zrobiłem
zwiad żywieniowy. Znaleźliśmy tylko McDonalda, kilka cukierni i kawiarni, a restauracje tylko przy hotelach.
Postanowiliśmy wrócić bliżej dworca, tym bardziej że nad miast nadciągała wielka, czarna, burzowa chmurwa.
Udzieliła nam jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy iść na drugą stronę rzeki obejrzeć jakąś twierdzę (zamek).
Do knajpki wchodziliśmy już w strugach deszczu. Całkiem dobrze i tanio (tak jak do tej pory w Macedonii) da
się zjeść w barze położonym po południowej stronie rzeki, na nabrzeżu, przed drugim mostem, licząc od dworca
(zielono-żółta budka). W menu było to co wszędzie, więc nie będę się rozpisywał.
Podsumowując, nie znaleźliśmy w Skopje żadnej atrakcji, żadnego kościoła, żadnego parku. [Prawdopodobnie jest
to efekt katastrofalnego trzęsienia ziemi z 1963 r. - przyp. PK] Jeśli to tylko możliwe, zalecam unikać
dłuższego postoju w tym mieście.
Przed 19, żeby zdążyć przed zakazem sprzedaży alkoholu, zrobiliśmy zakupy na drogę, spieniężając przy tym
ostatnie niepamiątkowe denary. Dobrą godzinę przed odjazdem pociągu byliśmy na peronie. 5-osobowa grupa
czekających szybko urosła do ponad setki (wśród nich wiele interesujących turystek), więc trzeba było przyjąć
jakąś napoleońską strategię przy wsiadaniu do pociągu z Salonik. 9-wagonowy serbski ekspres przyjechał o
20:40 (o tej porze powinien odjeżdżać). Sporo osób wysiadło. Natalii udało się przeprowadzić udaną ofensywę
i zająć pusty 6-osobowy przedział. Błyskawicznie opanowaliśmy terytorium i wywiesiliśmy nasze niewyschnięte
bandery. Istotnym dla nocnej podróży faktem było odkrycie możliwości wysuwania siedzisk foteli i zrobienia
z przedziału jednego wielkiego wyrka. Ilość wagonów w składzie była optymalna - wszyscy się pomieścili bez
ścisku.
Nie wolno zapominać, że jesteśmy w kraju słowiańskim, a na dodatek bałkańskim. Odjechaliśmy z 83-minutowym
opóźnieniem. Pewnie skopijski tukan kolejowy przeprowadzał młode i nie mogliśmy ruszyć.
Koło północy dotarliśmy do granicy. Podczas kontroli macedońskiej wypełniliśmy jakieś karteczki i nikt nie
miał pretensji, że nie mamy registracji ani macedońskich pieczątek wjazdowych. Serbska kontrola wbiła nam
pieczątki i poszliśmy spać. Sen zakłócali tylko palacze, którzy wbrew zakazom palą na korytarzach przy
zamkniętych, o zgrozo, oknach.
Przemek
«
1 ·
2 ·
3 ·
4 ·
5 ·
6 ·
7 ·
»
|