Strona główna Ekipa Wyprawy Porady Linki Projekty Galeria

   EKSTREMA.NET » Wyprawy » Rumunia 2006

Relacja z wyprawy w Suhard i Góry Rodniańskie

Rumunia, 11-24 sierpnia 2006

«    1  ·  2  ·  3  ·  4  ·  5    »

DZIEŃ 3

Niedziela, 13 VIII 2006

Przełęcz pod Muntele Livada (1350) → Muntele Tarniţa (1542) → Vârful Fărăoane (1715)
Muntele Şveiţaria (1562) → Şaua Diecilor (1400)

Obudziłem się nad ranem. Obok namiotów coś chodziło. Trochę się bałem, bo w tych górach niedźwiedź brunatny nie jest gatunkiem rzadkim. Mój strach został jednak szybko złagodzony poprzez odgłos skubania trawy. Potem szybko usnąłem, aby obudzić się o 6:00 zgodnie z budzikiem. Jak się później okazało nie tylko ja, ale też Przemek i Organ słyszeli podobne odgłosy. Dzień zapowiadał się pięknie. Podczas porannych czynności okazało się, że zapodział się gdzieś nasz drut do mocowania garnka nad ogniem i nie udało się go już odnaleźć. Organ jednak znalazł inny drut w lesie, prawdopodobnie od mocowania desek ogrodzenia, więc straty zostały powetowane.
Podczas mycia się podszedł do mnie pasterz, prosząc o ogień. Nie miałem jednak zapałek. Powiedziałem mu więc, żeby czekał i poszedłem do namiotu Sióstr, aby pożyczyć zapałki od Organa. Próby zapalenia którejkolwiek z zapałek spełzły niestety na niczym. Wilgoć zrobiła swoje. Odchodząc już od ciobana, spróbowałam jeszcze raz i udało się.
W dalszą drogę wyruszyliśmy ok. 8:00, trawersując Vf. Iacob i zdobywając Muntele Tarniţa. Po drodze napotkaliśmy stada koni i psy, na szczęście pod opieką ciobanów. Przed podejściem na Vf. Fărăoane droga prowadzi częściowo lasem z dużą ilością borówek. Dużo tu było również chrząszczy, klasyfikowanych przez Przemka i Asię do leśnych albo też do wiosennych. Zbocza Faraona porastają liczne krzewy borówkowe. Odmiennie jednak niż u nas, borówek są dwa rodzaje: te znane nam wszystkim oraz nieco mniejsze, ciemniejsze i bardziej gorzkie, mniej lubiane przez niektórych. Nie brakuje też brusznic. Wierzchołek Faraona strawersowaliśmy wysoko, zakładając po północnej stronie bazę popasowo-wypadową. Wierzchołek zdobyliśmy w piątkę, pozostawiając Ankę z naszymi plecakami. Szczyt Faraona jest urozmaicony przez ciekawe skałki. Po zjedzeniu tego, co sobie każdy zaplanował, przyszedł czas na dalszą drogę, rozpoczętą od stromego zejścia zboczem aż do drogi jezdnej, którą szedł szlak. „Wyjeżdżalne” właściwości drogi wykorzystuje miejscowa ludność, w tym pozostawiający kilogramy śmieci Cyganie, aby osiągnąć swoimi daciami jagododajne polany. Nieopodal szlaku znajduje się źródło, z którego skorzystaliśmy. Idąc dalej, po prawej stronie, widnieje w dole klasztor, do którego prowadzi droga, i przy którym istniało niegdyś przyklasztorne schronisko. Szlak wiedzie dalej drogą, trawersując kolejne szczyty, w tym Muntele Şveiţaria, i doprowadza do jedynego w tych górach jeziorka Icoana, służącego jako wodopój dla zwierząt. Jedno z nich, a mianowicie czarną krowę, wzięliśmy chwilę temu za szarżującego niedźwiedzia. Wyobraźnia działa. Jeziorko, mimo iż było bardzo błotniste, stanowiło wdzięczny obiekt fotografowania, tym bardziej, że tuż obok pasły się konie.
Staw, choć mały, okazał się niestety kluczowym punktem topograficznym. Nie zastanawiając się, obeszliśmy go od południa i ruszyliśmy grzbietem pod górę wzdłuż lasu. Po pewnym czasie zaniepokoił nas brak znaków, ale widać nie na tyle, aby zawrócić. Idąc dalej, doszliśmy na sam szczyt Obcina Diecilor. Droga skończyła się jakiś czas temu, a widoczna nieco niżej po południowej stronie, zdawała się prowadzić w zupełnie nieinteresującym nas kierunku. Wróciliśmy więc do jeziorka w poszukiwaniu szlaku i okazało się, że ten skręcił w las po północnej jego stronie, robiąc nas w bambuko. Idąc dalej przez las, droga była coraz gorsza. Przekraczaliśmy trochę zwalonych drzew. Dalej droga zamieniła się w ścieżkę, za którą podążając, dotarliśmy do coraz szerszych polan zwiastujących bliskość Şaua Diecilor, miejsca naszego kolejnego biwaku. Zmęczenie dawało się już we znaki, więc postanowiliśmy znaleźć szybko dobre miejsce na rozbicie namiotów. Kawałek dalej po prawej zauważyliśmy grupkę turystów, którzy zaczęli krzyczeć do nas po rosyjsku. Rozlokowali się nieopodal źródła. Postanowiliśmy do nich nie dołączać i znaleźć inne miejsce na nasze cortule. Miejsce takie znaleźliśmy prawie na samym szczycie wznoszącego się niewiele nad Şaua Diecilor, Muntele Rotunda. Do źródła, przy którym wcześniej spotkaliśmy zapraszającego nas na ţuicę ciobana, było nie tak daleko. Rozbiliśmy namioty i nazbieraliśmy drewna. Mycie nie obyło się bez kłopotów. Wyjątkowego pecha miały Siostry, które najpierw zostały wyparte przez stado owiec, a przy kolejnym podejściu osaczone przez pięć psów, na szczęście bez dalszych konsekwencji. Po tym jak się umyłem, spotkałem grupę zauważonych wcześniej turystów. Okazali się Polakami, którzy notabene wzięli nas za Francuzów. Wędrowali w kierunku przełęczy Rotunda, a potem w Góry Rodniańskie. Nie spotkaliśmy ich już jednak ani razu. Wieczorem przez nasze obozowisko przetoczyło się stado nadzorowane przez ciobana i oczywiście nie muszę wspominać, przez jakie inne zwierzęta, choć tym razem nastawione do nas całkiem wporzo.
To był koniec przygód na dziś. Sen rychło nas zmorzył.
Kuba

DZIEŃ 4

Poniedziałek, 14 VIII 2006

Şaua Diecilor (1400) → Vârful Diecilor (1631) → Vârful Pietrele Roşii (1773)
Vârful Omu (1932) → polana w okolicy potoku Maria Mare (1300)

Poniedziałek obfitował w przygody, choć rano wcale się na to nie zanosiło. Obudziliśmy się o 6:30. Obficie padał deszcz, a wcześniej silnie wiało. Widoczność była fatalna, toteż postanowiliśmy przeczekać złe warunki, tym bardziej, że według prognoz silne opady miały ustąpić przed południem. Cóż było robić, jedliśmy kisiele, sprawdzaliśmy intensywność deszczu, graliśmy w scrabble i śpiewaliśmy piosenkę Kazika Staszewskiego „Nie mam nogi”.
Około godz. 12 przestało padać, więc o 13 – „attacken”. Jednak nasz zapał znacznie osłabł, gdy po 5 minutach na sąsiednim zboczu spotkaliśmy znajomego ciobana, którego zaproszeniu nie sposób było odmówić. W dodatku znowu porządnie się rozpadało, więc mogliśmy schronić się przed deszczem. W stânie byli: cioban (starszy szef), dwaj baciu (sympatyczni młodzieńcy) i dwaj mali pomocnicy. Gościnność tych ludzi jest rozbrajająca – czym chata bogata. Zjedliśmy dużo sera różnego kalibru, bardzo tłustą, ale przepyszną ciorbę (zupę) de cioban, napiliśmy się żętycy i czegoś podobnego do maślanki, a także (przede wszystkim) słynnej palinki. Każdy z nas wypił 3 słusznej objętości kieliszki tego zacnego trunku. Uczcie nie byłoby końca, gdyby Asia nie wypowiedziała słów „Baciu, nu!”, które wzbudziły ogólną wesołość. Wypadało czymś się zrewanżować, obawialiśmy się nawet, że zjedliśmy im cały obiad, gdyż było tego potwornie dużo. Młodych poczęstowaliśmy cukierkami, a ciobanowi chcieliśmy dać papierosy (jak 2 dni wcześniej), lecz chyba popełniliśmy faux pas. Pasterz okazał się niepalący, w dodatku żadne z nas też nie pali. Głupio wyszło. Na szczęście suszone bakalie i peşte din Polonia (śledzie sternika) przypadły im do gustu. Padać długo nie przestawało, więc staraliśmy się jakoś rozmawiać, korzystając z rozmówek. Dowiedzieliśmy się m.in., że ich stado liczy ok. 600 owiec, których pilnuje 11 psów (dosyć spokojnych). O 14:30, gdy przestało lać, z przepełnionymi do granic możliwości żołądkami zaatakowaliśmy stok Vf. Diecilor, serdecznie pożegnawszy się z naszymi gospodarzami.
Podejście jest jednostajne, a szlak dobrze oznakowany. Dalej idąc przez las, musieliśmy zmierzyć się z długim odcinkiem świeżo zasilonego wodą błota. Kolejnym punktem trasy był Vf. Pietrele Roşii, ale dojście doń jest podobne przeprawie przez amazońską dżunglę, przy czym roślinność tropikalną zastępują tu nieprzetarte pola kosówki. Nieraz utykaliśmy w nich z naszymi ogromnymi placakami. Strat w ludziach nie ponieśliśmy, a ze sprzętu zginęła tylko litrowa butelka wody. Za Pietrele Roşii zaczęły się problemy. Chmury zgęstniały na tyle, że trudno było zauważyć znaki szlaku niebieskiego paska namalowane na kamieniach. Wcześniej zawiodły nas przewodnik i mapa, według których szlak trawersuje Vf. Omu biegnąc drogą wojskową obok Cabană pastorală Omu (planowane miejsce noclegu). G**** prawda. Przedzierając się przez gęste chmury, co chwilę gubiąc szlak, szliśmy po często stromym zboczu, aż weszliśmy na Vf. Omu. Oczywiście z najwyższego szczytu gór Suhard nic nie było widać, więc bezzwłocznie ruszyliśmy w dół szlakiem czerwonego paska w kierunku przełęczy Rotunda (1271 m), jednak planowaliśmy zboczyć ze szlaku w dolinę rzeki Maria Mare, aby móc dojść do wsi Valea Mare lub Şanţ w celu uzupełnienia zapasów żywności. W drodze spotkaliśmy rumuńskiego turystę, który szedł w przeciwnym kierunku bez mapy. À propos – nasza ściągnięta z internetu hartă turistică „Munţii Suhard” (autor: Ion Popescu-Argeşel) też nie była najlepsza, jednak lepszy cyc niż nic.
Gdy zbliżaliśmy się do miejsca noclegu we wspomnianej wyżej dolinie Maria Mare, natknęliśmy się na câine, który groźnie na nas warczał. Co gorsza, szlak prowadził obok bacówki znajdującej się na jego terenie. Każdy krok w przód dodatkowo rozsierdzał bestię, a kręcący się przy stânie cioban w ogóle nie reagował. Najważniejszy spokój, nie wolno okazywać strachu. Spokojnie ruszyliśmy z powrotem, aby ominąć niegościnną halę. Niestety, znowu naruszyliśmy strefę psów. Teraz już 3 zaczęły nas gonić. Nadszedł moment użycia artylerii, jednak huk petardy był dość słaby. Raczej dym z petardy zdezorientował psy. Uciekliśmy jednak dość daleko, więc dały nam spokój.
Wymuszone miejsce na nocleg nie było najlepsze, ale zrobiło się późno. Nie znaleźliśmy płaskiego miejsca na namioty ani wody (chociaż niewiastom udało się dotrzeć do jakiegoś cieku), więc nici z kąpieli. W dolinie na skraju lasu szybko zapadł zmrok, pozostało nam tylko radośnie spędzać czas przy ognisku, patrząc na gwiazdy, jedząc chińskie zupki i podziwiając pośladki Natalii, które miały szansę wyjrzeć na zewnątrz przez szeroką dziurę w spodniach spowodowaną nierównościami pniaka do siedzenia, niefortunnie powstałą w miejscu, gdzie plecy Natalii tracą swą szlachetną nazwę.
Przemek

DZIEŃ 5

Wtorek, 15 VIII 2006

Polana w okolicy potoku Maria Mare (1300) → Valea Mare (650) → RodnaValea Vinului (700)

Po biwaku „pod głupim ciobanem” mieliśmy ochotę jak najprędzej wiać stamtąd. Szybko się zebraliśmy i bez śniadania i mycia zaczęliśmy schodzić w dolinę Maria Mare, gdzie mieliśmy nadzieję znaleźć dogodne miejsce do jednego i drugiego. Szliśmy przez las początkowo szlakiem, który jednak szybko się zgubił, a później drogą do zwózki drzewa. Po ostatnim deszczu było tam przeraźliwe błoto, im niżej, tym gorzej... Wreszcie zeszliśmy do uroczej zielonej doliny z bystro płynącym potokiem Someşu Mare i unoszącą się nad nim mgiełką, na której rozpraszały się promienie słońca. Znaleźliśmy małą polankę nad potokiem, gdzie się rozłożyliśmy na popas. Mimo głodu najpierw postanowiliśmy się umyć – każdy znalazł sobie jakiś zakątek i zaczęła się prawdziwa rozkosz kąpieli! Nie straszni nam byli ludzie, którzy od czasu do czasu pojawiali się na pobliskiej drodze i patrzyli na nas z niemałym zdziwieniem. Ze zdziwieniem tym większym, im mniej odzienia mieliśmy na sobie. :)
Po porannych ablucjach i zrobieniu prania, które rozwiesiliśmy na gałęziach drzew i płocie, przyszedł czas na napełnienie przeraźliwie pustych żołądków. Prawdziwa rozkosz!
Objuczeni od nowa ruszyliśmy w dół doliny, która ciągnęła się jakoś zbyt długo. Przyuważyliśmy stojący przy jednym z domów większy samochód, coś w rodzaju nyski z otwartą paką i dwoma rzędami siedzeń w szoferce. Ale samochód stał i nie było w nim nikogo, kto mógłby nas podwieźć... Pozostało nam więc iść dalej pieszo. Gdy doszliśmy do drogi prowadzącej z Şanţ na przełęcz Rotunda, nagle ukazał się naszym oczom ten wymarzony samochód. Zamachaliśmy i po paru rozpaczliwych próbach dogadania się z zasuszonym kierowcą, że chcemy bardzo dostać się do Rodnej, udało się go jakoś przekonać, żeby zawiózł nas aż tam. Wrzuciliśmy plecaki na pakę, a sami wpakowaliśmy się do szoferki. Kierowca włączył jakąś przeraźliwie zwariowaną pseudoludową rumuńską muzę tak głośno, że aż się rozlegało i depnął na gaz. Chyba uratował nam wtedy życie, bo inaczej dreptalibyśmy do Rodnej nie wiem jak długo. Wysadził nas na rynku, wypakował plecaki. Daliśmy mu 6 dolców, po 1 od każdego. Liczył je długo, potem powiedział „bun”, pożegnał nas, wsiadł do swej maquiny i pojechał.
Chcieliśmy zrobić zakupy, ale wcześniej jeszcze skorzystaliśmy z budki telefonicznej, żeby zadzwonić do domów, obejrzeliśmy piękny kościół grecki i ruiny dominikańskiego klasztoru. Ludzie bardzo szybko dowiedzieli się o nas, nie wiadomo skąd. Wieści roznoszą się tam lotem błyskawicy. :)
Sklep był całkiem nieźle zaopatrzony, właściwie mogliśmy kupić wszystko, co chcieliśmy, szczególnie owoce! Obładowaliśmy się jeszcze bardziej, w innym sklepie kupiliśmy arbuza, który ważył 4.30 kg i którego postanowiliśmy zjeść za wsią. Utrapieniem stały się dla nas rumuńskie dzieci, które zaraz się zbiegły podczas naszych zakupów i zaczęły coś do nas wołać, zazierać do plecaków, a nade wszystko dotykać paluchami! Byliśmy trochę jak egzotyczne zwierzęta w zoo... Dzieci bardzo chciały, żeby im zrobić zdjęcie, do którego pozowały na małej fontannie, trzymając wyprostowane środkowe palce u rąk w paskudnym geście z zepsutego kapitalistycznego zachodu. :)
Żeby jeszcze dopełnić nasze kapitalistyczne zachcianki, postanowiliśmy zjeść pizzę. Udało nam się znaleźć jakąś restauracyjkę na tyłach centrum, gdzie w karcie jak byk stała pizza. Gospodarze troszkę się zdziwili naszym przybyciem, ale zamówiliśmy 3 placki i rozsiedliśmy się na zadaszonej werandzie, gdzie byliśmy jedynymi gośćmi. Korzystając z dość długiego oczekiwania, zszyłam sobie spodnie. Chłopcy wypili piwko i po jakimś czasie podano nam jedzonko. Niewątpliwymi zaletami było to, że dostaliśmy gotowe i ciepłe, i może jeszcze to, że dali nam dużo keczupu. Bez niego byłoby ciężko! Na cieście, które też zresztą pozostawiało wiele do życzenia, znaleźliśmy trochę szynki z konserwy, pieczarki marynowane, jakiś ser i takie tam. Generalnie nie polecamy, aczkolwiek z dużą ilością keczupu była całkiem całkiem, a jak wiadomo wygłodzony turysta zje wszystko. :)
W końcu trzeba było ruszyć w dalszą drogę. Plecaki ledwo nieśliśmy. Rozprawiliśmy się wkrótce z arbuzem, który był pyszny: soczysty i słodki, mniam. Szliśmy dalej do Valea Vinului i czekała nas jeszcze długa droga, gdy zatrzymała się przy nas inna nyska i dwóch młodych mężczyzn zaoferowało, że podwiozą nas do wsi. Wskoczyliśmy na pakę – koszmarnie zakurzoną i trzęsącą tak bardzo, że trzeba się było mocno trzymać, żeby nie wylądować z tyłu na drodze. Oczywiście wszystko to przy szalonej rumuńskiej muzyce na cały regulator.
Valea okazało się być całkiem miłą, ale maluteńką miejscowością, z jakimś barem i ośrodkiem, gdzie można skorzystać z noclegu. My jednak poszliśmy dalej i skręciliśmy w lewo za niebieskim trójkątem, żeby znaleźć miejsce na biwak. Wszędzie stromo, ale wypatrzyliśmy mały płaski półwysep po drugiej stronie lodowato zimnego potoku... Cóż zrobić, trzeba było przejść. Istna krioterapia! Ale udało się. Namioty jakoś się zmieściły, zostało nawet trochę miejsca na ognisko, które mimo deszczu udało się rozpalić Organowi i Ance. Gratulujemy!
Siedzieliśmy dość długo przy ogniu, jedząc kolację, pijąc zakupione w Rodnej piwo, susząc wilgotne rzeczy. Znowu śmierdzieliśmy jak skwarki mimo porannych kąpieli, czyli wszystko wróciło do normy.
Natalia

«    1  ·  2  ·  3  ·  4  ·  5    »


© 2008   –   Zespół EKSTREMA.NET