Strona główna Ekipa Wyprawy Porady Linki Projekty Galeria

   EKSTREMA.NET » Wyprawy » Rumunia 2006

Relacja z wyprawy w Suhard i Góry Rodniańskie

Rumunia, 11-24 sierpnia 2006

«    1  ·  2  ·  3  ·  4  ·  5    »

DZIEŃ 6

Środa, 16 VIII 2006

Valea Vinului (700) → Şaua Curăţel (1500) → Vârful Ineu (2279) → jeziorka pod Râpa Coasta Netadă (1900)

Noc w wilgotnej dolinie minęła szybko i spokojnie. Dobra pogoda znów powróciła i to najprawdopodobniej na dłużej, o czym świadczyły poranne cirrusy. Na dziś zaplanowane było nielekkie podejście: 1600 m przewyższenia!
Przejście przez lodowatą wodę poszło sprawnie. Szlak czerwonego trójkąta biegł dalej betonową drogą zabarwioną miejscami na rdzawo. Wokół straszyły postindustrialne konstrukcje kopalnianych zabudowań. Po minięciu przesmyku Strâmtoarea Dracului, kilka minut później, przekroczywszy rwący potok, skręciliśmy gwałtownie w prawo w drogę leśną. Leśny trakt wiódł dość stromo pod górę. Po minięciu po lewej stronie chatki trzeba uważać, gdyż szlak skręca w lewo, idąc na wpół zarośniętą drogą, lekko w dół, tuż nad chatką. Potem czekał nas marsz prostym odcinkiem w górę. Po pewnym czasie las zaczął rzednieć i wyprowadził nas na polanę. Spotkaliśmy tu ciobana poddającego ablucji swoje spodnie. Wcześniej stało dziecko. Oznakowanie jest tu kiepskie. My poszliśmy prosto do góry, przedzierając się przez osty, mając stânę po lewej stronie. Po chwili byliśmy już na szlaku, który trawersując zbocze wprowadził nas w ostatni już dzisiaj las, a dalej na grań. Było ok. 12 i słońce grzało mocno. Po krótkim odpoczynku podeszliśmy jeszcze pod Salvamont Curăţel. Mieliśmy jeszcze 800 m podejścia na Ineu. Przed chatką, która wbrew informacjom zawartym w przewodniku była zupełnie pusta, rozłożyliśmy mokre płachty naszych namiotów. Nieopodal pasły się krowy, których pilnował biało-czarny buhaj. Jego aktywność trochę nas niepokoiła, ale na szczęście nie przerodziła się w agresję. Podczas posiłku spostrzegliśmy stado owiec szybko gnanych przez ciobana w naszym kierunku. Kierdel poprzedzała gromadka psów, które wnet dostrzegły w nas zagrożenie dla swych podopiecznych. Po obszczekaniu nas pieski szybko się uspokoiły, a nawet zdawały się być przyjaźnie do nas nastawione. Stado powędrowało w dolinę Cobaşel, ale câine jeszcze chwilkę z nami zostały. Przed wymarszem poszedłem jeszcze do źródła, aby nabrać wody na dalszą drogę. W drodze na Ineu znaleźliśmy pięknego chrząszcza, ocenionego przez Asię bardzo wysoko.
Na szczycie byliśmy po 16. Było tu znacznie zimniej i wiało. Widok był niesamowity. Na północnym zachodzie widniały szczyty Gór Marmaroskich, a za nimi charakterystyczny grzbiet Czarnohory z Pietrosem i Howerlą. Pod granią na zachodzie leżał płat śniegu. Na wschodzie widniało jezioro Lala Mică, niedoszłe miejsce naszego biwaku. Turystów było już więcej niż w Suhardzie. Na szczycie spotkaliśmy parę Polaków wędrujących z dwójką rumuńskich profesorów matematyki w stronę Suhardu. Ostrzegliśmy ich przed czekającymi tam na nich psimi niespodziankami.
Ze szczytu nie zeszliśmy tak, jak planowaliśmy nad Lala Mică, ale nad jeziorka pod Coasta Netadă. Górskie łąki są tu wyjątkowo urodziwe. Pełno tu pięknych kwiatów, w tym niespotykanych u nas czerwonych jastrzębców. Znalezienie miejsca na namioty nie było tu takie proste i zajęło nam chwilę czasu. Potem przyszła pora na mycie i gotowanie. Przedtem włożyłem do wody pracowicie wyniesionego tu litrowego ciuca. Wieczorem oglądaliśmy jeszcze z Przemkiem gwiazdy i meteoryty.
Kuba

DZIEŃ 7

Czwartek, 17 VIII 2006

Jeziorka pod Râpa Coasta Netadă (1900) → Vârful Cişa (2036) → Vârful Omului (2134)
Vârful Gărgalău (2159) → okolice jeziora Izvoru Bistriţei (1650)

Dzień siódmy naszej wędrówki poprzez tereny Karpat rumuńskich został przeznaczony na odpoczynek i regenerację sił oraz przejście odcinka szlaku Alp Rodniańskich pomiędzy noclegiem u podnóża Coasta Netedă a doliną położoną przy Gărgalău.
Obóz zaczął wykazywać pierwsze oznaki życia około godz. 7:00, na którą nastawione zostały budziki zegarków. Poranek przebiegał leniwie, Asia brała poranną kąpiel w górskim strumieniu, Ania grzała wodę, a reszta grupy przygotowywała się do śniadania. Sielanka ta nie trwała długo, a to za sprawą intruzów, którzy nawiedzili obóz. Zanim członkowie grupy zorientowali się, zostali okrążeni przez sforę psów wściekle ujadających. Ponadto do 5 psów zaczęły dołączać kolejne, także ich ilość szybko wzrosła. Sytuacja była napięta. Kuba, Natalia i Przemek znajdowali się w namiocie, byli uwięzieni, gdyż ich ruch w stronę psów mógł spowodować atak tych stworzeń. Ja oraz Ania staliśmy krok obok namiotu zastanawiając się, jak mamy zareagować. Kuba postanowił wykorzystać zakupione na takie okazje petardy, gdyż zachowanie psów stawało się z każdą chwilą bardziej agresywne. Już miał zostać rzucony pierwszy ładunek, gdy za horyzontem, na wzgórzu pojawił się pasterz, krzycząc niezrozumiałe dla nas słowa. Wyraźnie pojawienie się tej osoby uspokoiło psy, które odstąpiły od naszego dotychczasowego siedliska. Nasz wybawiciel zaczął schodzić do nas, ale nie sam... Dziesiątki owiec i kóz zaczęły obiegać nasz obóz, który prezentował się jak wyspa wśród tych zwierząt. Postanowiliśmy dać pasterzowi paczkę papierosów, która dla nas była w zupełności bezużyteczna. W końcu całe stado przeszło i oddaliło się od nas razem z psami i drugim pasterzem idącym za stadem, a my oddaliśmy się, już w spokoju, czynnościom porannym.
Na szlak ruszyliśmy o 11:45. Podążając w kierunku zachodnim weszliśmy na pasmo grani. O 12:45 urządziliśmy sobie odpoczynek na Cişa, skąd ruszyliśmy na szczyt Vf. Gărgalău pod drodze mijając Vf. Omului około 13:25. Do punktu drugiego odpoczynku, gdzie spożyliśmy posiłek, dotarliśmy o 14:34. Na Gărgalău przebywaliśmy do 16:20. W międzyczasie niektórzy studiowali mapę oraz przewodnik, inni po prostu zdrzemnęli się.
Na samej górze znaleźliśmy drewniany krzyż oraz grupy Czechów, które co jakiś czas zdobywały szczyt i ruszały w dalszą drogę. My również udaliśmy się na punkt obrany jako miejsce naszego noclegu, którym była dolina przy jeziorze Izvoru Bistriţei u podnóża Gărgalău. Przybyliśmy około godz. 18:00. Wieczór upłynął tradycyjnie na przygotowaniu noclegu i wieczornej toalecie.
Na wieczór zostało zaplanowane ognisko, na którym przygotowuje się w tym momencie zupa. Niestety nadwątlone ogniskowym ogniem uszy garnka uległy całkowitemu zniszczeniu na skutek wściekłych uderzeń Asi siekierą w tę część, ale nie powstrzymało to nas od dalszego gotowania tzw. pulpy. Na tym kończę moją pierwszą relację zakładając, że nic złego się nie wydarzy i nikt nie dostanie zatrucia.
Paweł

P.S. Jednak coś się wydarzyło, na szczęście nic złego. Nasze miejsce noclegu zostało ocenione przez Kubę jako bardzo niedźwedziogenne, ale misie spokoju nam nie zakłóciły. Niepokój wśród nas zasiał Kuba, który – gdy już było ciemno – poszedł myć gary i w odległości około 200 m dojrzał słabe światło, jakby z ogniska, ale znacznie mniejsze. Później widziały je Asia i Natalia. Kuba i Organ udali się w pobliski lasek celem jego przeczesania, Organ ze swoją nieodłączną siekierą. W efekcie przyjęliśmy wersję, że światła widać było z niedaleko położonej stâny pasterskiej, choć nie dla wszystkich było to przekonujące wyjaśnienie.
Po tej przygodzie podejrzewaliśmy, że nasz sen nie będzie spokojny, jednak spaliśmy wszyscy bardzo smacznie do 5:00.
Przemek

DZIEŃ 8

Piątek, 18 VIII 2006

Okolice jeziora Izvoru Bistriţei (1650) → Cascadă Cailor (1250) → Staţiunea Borşa (845)
Cascadă Cailor (1250) → okolice przełęczy Şaua Gărgalău (1900)

Ambitna pobudka o godz. 5:00 była spowodowana dość wymagającym planem na dzisiejszy dzień. Z miejsca noclegu w okolicy jeziora Izvoru Bistriţei mieliśmy dotrzeć szlakiem niebieskiego paska obok wodospadu Cailor do miejscowości Staţiunea Borşa (wg przewodnika: Complexul Borşa) celem uzupełnienia zapasów żywności, a stamtąd szlakiem niebieskiej kropki przez schronisko Puzdrele, przełęcz Şaua Laptelui, do miejsca noclegu po północnej stronie Vf. Negoiasa Mare. Niestety, w pełni nie udało nam się zrealizować tego planu.
Z miejsca noclegu wyruszyliśmy o 6:30 bez śniadania. Pierwszy posiłek spożyliśmy u stóp pięknego, ponad 90-metrowego wodospadu Cailor. Ostatnie 200 m (w pionie) przed wodospadem to zejście o stosunkowo dużym nachyleniu.
Staţiunea Borşa nie robi najlepszego wrażenia – zwykła rumuńska wiocha z 2 sklepami (przynajmniej tyle znaleźliśmy). W większym mixt magazinie wybór nie był powalający – najbardziej brakowało nam jogurtów i arbuzów (asortyment owoców był bardzo ubogi). Przed sklepem spotkaliśmy sporą grupę tubylców. W rozmowę z nami wdała się pewna nie pierwszej świeżości baba, która żłopała browary razem z koleżanką i której za jasną cholerę nie mogliśmy zrozumieć. Miała jakieś tureckie pochodzenie. Po angielsku umiała powiedzieć tylko „I love you”, po niemiecku „ich liebe dich” i „tschüss”, a po rosyjsku „mal'czik”, „chlieb” i „mołoko”. Korzystając z telefonu przed sklepem, uspokoiliśmy rodziny, a gdy z Organem wypiłem miejscowe piwo, byliśmy gotowi do drogi.
Tu zaczęły się problemy. Upał był potworny. Co najmniej przez godzinę kręciliśmy się po miasteczku niczym g**** w przeręblu w poszukiwaniu szlaku niebieskiej kropki. Miejscowi potrafili pokazać tylko ręką w górę, gdy pytaliśmy o Puzdrele, ale te gesty niezbyt nas satysfakcjonowały. W końcu porzuciliśmy bezowocne próby odnalezienia właściwej drogi i wróciliśmy do Cascadă Cailor tą samą drogą. W południe kręci się tu dużo osób, trafiliśmy nawet na 100-osobową hołotę z jakiejś kolonii. Od wodospadu planowaliśmy kontynuować marsz szlakiem niebieskiego paska, ale zachowywał się on na tyle dziwnie, że woleliśmy zaufać własnej intuicji i iść w górę na czuja. Nosy nas nie zawiodły. Trafiliśmy na Şaua Gărgalău, konsumując w drodze część zakupionych dóbr. Właściwie trafił tam tylko rozpędzony, idący przodem Organ, bo reszta grupy udała się na południowy stok masywu leżący dość blisko na zachód od przełęczy – kolejne miejsce biwaku. Organ szybko się znalazł.
Pierwotny plan przewidywał na jutro atak na Vf. Pietrosu, ale nasze plany pokrzyżował szlak niebieskiej kropki i wylądowaliśmy pod Şaua Gărgalău zamiast pod Şaua Între Izvoare niedaleko Pietrosa. Jednak co się odwlecze, to nie uciecze, a góry te są na tyle piękne, że pobyt o jeden dzień dłużej możemy uznać jednogłośnie za atrakcyjny bonus.
Przemek

P.S. Rozbiliśmy się chyba w niezbyt fortunnym miejscu, bo od południa dość silnie wieje. W dodatku słońce schowało się za chmurami. Sama myśl o temperaturze odczuwalnej podczas kąpieli w potoku przyprawia o dreszcze...
Przemek

DZIEŃ 9

Sobota, 19 VIII 2006

Okolice przełęczy Şaua Gărgalău (1900) → Vârful Puzdrelor (2189)
Şaua Între Izvoare (1830) → kocioł pod Vârful Repede (1800)

Poranne obowiązki zajęły nam dużo czasu, zresztą nie musieliśmy się spieszyć, bo trasa na dziś nie była zbyt długa ani wymagająca, co tym bardziej należało nam się po wczorajszym wielkim podejściu. Ruszyliśmy długim trawersem na pobliską przełęcz w głównej grani, żeby oszczędzić sobie mozolnej wspinaczki prosto z obozu. Tymczasem zaczęło się troszkę chmurzyć i wiać. Odchodzące po drodze szlaki w dół do Borşy chyba w ogóle nie istnieją, bo nie widzieliśmy żadnych znaków ani ścieżek. Nawet ta prowadząca do schronu Puzdrele gdzieś się zagubiła i nie natrafiliśmy na jej ślad. Chyba dobrze, że nie postanowiliśmy mimo wszystko próbować się na nią dostać, gdy wracaliśmy wczoraj z Borşy na grań.
Laptelui Mare (Mleczny Szczyt – piękna nazwa, ile bym dała wtedy za kubek zimnego mleka!) obeszliśmy długim trawersem i wydostaliśmy się na przełęcz pod Puzdrelorem (ok. 2030 m). Mimo że szlak szedł dalej główną granią, postanowiliśmy wejść na ten trochę odosobniony szczyt. Wspinaliśmy się dość mozolnie, bez śladu ścieżki, trochę po trawkach, trochę po głazach, z wierzchołka na kolejny – wyższy, aż wreszcie stanęliśmy na szczycie. Widok imponujący! Robiło się trochę mrocznie, bo nadciągały coraz gęstsze chmury. Jakaś para wyszła na niższy wierzchołek, a my siedzieliśmy na głównym i wcale nie chciało nam się schodzić. Zjedliśmy coś i napawaliśmy się wszystkim co dookoła – żeby starczyło na jak najdłużej. Troszkę dalej na zachód widać było Negoiasa, a pod nim na wielkiej polanie miała stać bacówka, w której – jak mówił przewodnik – można kupić ser i inne smakołyki. Jeszcze dalej widać było Şaua Între Izvoare, gdzie spodziewaliśmy się znaleźć miejsce na biwak.
Zeszliśmy z Puzdrelora i pod Negoiasem zatrzymaliśmy się w bardzo borówkowym miejscu. Przemo i Siostry zostali pilnować dobytku, a Kuba, Organ i ja wzięliśmy w kieszenie trochę kasy, kije w łapy i ruszyliśmy do stâny. Niestety okazało się, że nie mają nic na sprzedaż i musieliśmy wrócić z pustymi rękami. Zanosiło się na to, że będziemy mieli troszkę za mało jedzenia na resztę dni...
Szliśmy dalej dość spokojną ścieżką aż do Przełęczy Między Źródłami. Jednak miejsca na rozbicie 2 namiotów nie znaleźliśmy, zresztą nie szukaliśmy go specjalnie zawzięcie, bo po nabraniu wody do butelek i brzuchów postanowiliśmy zajrzeć trochę dalej – do kotła pod Repede. Okazało się, że miejsce jest przednie. Otwarte na wschód, z trzech stron objęte przez góry, miało idealnie płaski taras porośnięty trawą, wspaniale nadający się do rozbicia namiotów. Ku naszej wielkiej uciesze, na tymże tarasie znaleźliśmy spory zapas naciętej kosówki, która pewnie została po poprzednich biwakujących. Należy im się szacunek za determinację, bo do najbliższych krzaków kosodrzewiny był spory kawał w dół... Pełni wdzięczności skorzystaliśmy z ich zapobiegliwości. :) U stóp tarasu płynął potok, tworzący nawet coś w rodzaju wanny. Jednak nikt z nas nie odważył się zanurzyć w niej cały naraz. Mieliśmy się objeść borówkami, ale jakoś nikomu nie chciało się na nie wyprawiać, więc uprawianie starożytnego zbieractwa odłożyliśmy na inną okazję.
Długo siedzieliśmy przy ognisku, gotując, jedząc, pijąc, rozmawiając. Kiedy kończyło się już drewno, Kuba wpadł na pomysł, żeby palić leżące wokoło wyschłe końskie kupy – prawie jak w Indiach. Chłopcy wyruszyli na łowy z reklamówką i siekierą. Przynieśli dość dużo „materiału” i wrzucili wszystko naraz do ognia, co wszystkich nas wprawiło w dobry nastrój. Po chwili wszyscy mieliśmy dość – rozniósł się tak niemiłosierny smród, że chyba jedynym rozsądnym wyjściem było wziąć nogi za pas i uciekać gdzie pieprz rośnie, ale być może te palone kupy miały jeszcze jakieś inne właściwości, bo wszyscy siedzieliśmy jak przyrośnięci i śmialiśmy się do rozpuku. Jednym słowem – kupa śmiechu!! Jednak końska to nie krowia. I jak się okazuje, sucha z wierzchu nie oznacza, że tak samo jest w środku, czyli nie szata zdobi człowieka. :)
Natalia

«    1  ·  2  ·  3  ·  4  ·  5    »


© 2008   –   Zespół EKSTREMA.NET