Strona główna Ekipa Wyprawy Porady Linki Projekty Galeria

   EKSTREMA.NET » Wyprawy » Rumunia 2006

Relacja z wyprawy w Suhard i Góry Rodniańskie

Rumunia, 11-24 sierpnia 2006

«    1  ·  2  ·  3  ·  4  ·  5    »

DZIEŃ 13

Środa, 23 VIII 2006

Kluż-Napoka (Cluj-Napoca) → Sighişoara → ...

Pierwszy dzień w całości poza górami. Poranek na campingu „Făget” był całkiem ładny. Rosa obficie pokryła nasze namioty. Największą różnicą w porównaniu z górskim biwakiem był brak wiatru. Taksówki zamówiliśmy u campingowego. Ten nie wykorzystał wizytówki, którą wczoraj otrzymaliśmy od pani taksówkarz, lecz zadzwonił do zaprzyjaźnionego taksówkarza. Taksówki nie przyjechały jednak na umówioną 9:15. Ba! W ogóle nie przyjechały! O 9:25 campingowy zadzwonił ponownie po taksówki, a te zjawiły się bardzo szybko i sporo przed odjazdem pociągu byliśmy już na stacji.
Accelerat do Sighişoary spóźnił się nieco. Planowo miał odjechać 10:15. Dworzec w Cluj opuszczaliśmy przy dźwięku charakterystycznej melodyjki, która poprzedza tu każdą zapowiedź. Chwilę potem mknęliśmy już przez pustkowia Transylwanii urozmaicone łagodnymi wzgórzami, stadami owiec i wiejskimi zabudowaniami. Kawałek za Apahidą pociąg przejeżdża przez 3 całkiem pokaźne tunele. Pociąg jechał w przyzwoitym tempie. Jakość torów jest tu o wiele lepsza niż między Rodną a Sângeorz-Băi. W przeciwieństwie do pociągu z Ilva Mică nikt nie sprzedawał tu nic do jedzenia.
W Sighişoarze byliśmy planowo o 13:50. Na stacji jakaś kobieta oferowała nam nocleg. W pierwszej kolejności udaliśmy się do agencji CFR, aby kupić bilet powrotny do Oradei. Każdy z nas dostał po 2 tekturowe kartoniki oraz 1 papierowy „suplement”. Po co – nie wiemy. Potem przyszła pora na zwiedzanie miasta. Podążyliśmy Strada Turnului w kierunku Piaţa Muzeului i dalej pod Basztę Szewców. W mieście panował spory ruch. Pełno było turystów zza granicy. Zdarzali się Polacy. W mieście odbywał się festiwal. Wchodząc od zachodu na Piaţa Cetăţii, zostaliśmy głośno powitani przez jakichś festiwalowiczów, którzy jak tylko dowiedzieli się, że jesteśmy z Polski, poczęli głośno krzyczeć: „Witamy!”. Chwilę potem okazało się, że znają również powitanie po malajsku! Na placu stała festiwalowa scena i aż roiło się od sprzedawców pamiątek. Pocztówki oferowane przez nich są drogie (czasem nawet 2 leje za sztukę), nie wspominając już o innych pamiątkach, takich jak porcelanowe dracule, przypinki czy breloczki. Cały ten skład piernatów i piernacików nie grzeszył pięknem. Grzeszył jednak ceną, tak więc ograniczyliśmy się do kupna pocztówek, co – jak się potem okazało – i tak było błędną decyzją.
Potem przyszła pora na Schody Szkolne, które robią duże wrażenie oraz rejon Kościoła na Wzgórzu. Wstęp do kościoła jest płatny. Zaraz przy kościele znajduje się cmentarz ewangelicki. Prawie wszystkie nazwiska świadczą tu o saskim pochodzeniu pochowanych. Charakterystyczne są drzewka zdobiące niektóre groby. Z cmentarza udaliśmy się na pocztę, która leży już poza murami górnego miasta. Poczta, w przeciwieństwie do całej rzeszy suwenirowców, dysponuje szerokim asortymentem tańszych i często ładniejszych pocztówek. Warto więc tu się w nie zaopatrzyć.
W dalszej kolejności przyszła pora na targ warzywny i owocowy. Wizytę na nim długo zapamiętamy. Z początku poraziło nas zatrzęsienie arbuzów i melonów. Podzieliśmy się na trójki. Kupiłem między innymi 600 gramów śliwek (masę kupowanego towaru należy podawać w kilogramach lub w gramach!). Sztuka ta nie udała się Natalii, której nikt nie chciał sprzedać tak małej ich ilości. Pokierowałem więc Natalię do pani, u której udało mi się dokonać zakupu. Pani jednak nie dała Natalii śliwek, twierdząc, że ja nie zapłaciłem za swoje i teraz Natalia musi za mnie zapłacić! Kobieta zawołała mnie do swego kramu i zaczęła coś tłumaczyć, ale nic nie byliśmy w stanie zrozumieć. Odszedłem więc od straganu. Szybko jednak znalazłem się przy nim ponownie, gdyż pani pofatygowała się po mnie, stojącego kilka stoisk dalej. Rozpętała się kłótnia, w którą wmieszał się jakiś człowiek mówiący po niemiecku (co pozwoliło nieco wyjaśnić sytuację), jakiś pan nakłaniający Natalię do kupna jego arbuzów, oraz... ochroniarz. Pod wpływem tego ostatniego stwierdziłem, że jednak lepiej dla złagodzenia sytuacji dać kobiecie pieniądze, tym bardziej, że już zacząłem wątpić, czy aby na pewno wcześniej za nie zapłaciłem. Natalia w końcu nie dostała swoich śliwek, co oznaczało, że za moje zapłaciliśmy dwa lub nawet trzy razy.
Potem nastała pora uczty arbuzowej. Ja jednak powstrzymałem się od napchania się arbuzem, gdyż wolałem najpierw zjeść coś konkretnego. W międzyczasie wdał się ze mną w rozmowę jakiś Węgier. Kupiłem jeszcze 2 melony w cenie 1.5 lei/kg i opuściliśmy plac targowy w Sighişoarze. Na miejsce obiadu wybraliśmy pizzerię przy Strada Morii. Pizza była pyszna i w dobrej cenie. Zupełnie co innego niż w Rodnej! Byłem tak głodny, że kupiłem sobie jeszcze dodatkowo margheritę. Pycha!
Po posiadówie w pizzerii zrobiliśmy małe zakupy i z powrotem udaliśmy się do górnego miasta. Spotkaliśmy jeszcze Polkę oprowadzającą wycieczkę Australijczyków. Atmosfera na mieście była tym razem bardo kameralna. Ludzi było mało. Wszyscy gromadzili się już na Piaţa Cetăţii w oczekiwaniu na festiwal. Steaua Bukareszt grała w międzyczasie swój mecz w trzeciej rundzie eliminacji Ligi Mistrzów. Zrobiliśmy kilka fotek i usiedliśmy na dolnych stopniach Schodów Szkolnych. Pociąg mieliśmy dopiero o godzinie 0:19, więc czas nas nie naglił. Po chwili z Natalią udałem się obejrzeć, co słychać na festiwalu. Występowała jakaś grupa śpiewająca niezbyt udanie piosenki po włosku. Po jakimś czasie dołączyły do nas Siostry, a potem także Organ i Przemek. Na placu było sporo ludzi i panowała atmosfera święta i zabawy. Liczni byli Cyganie. Największe wrażenie zrobił na nas taniec Rumunki przy dźwiękach jakiejś ludowej muzyki. Na zakończenie występowała rumuńska grupa, której wokalistka interpretowała znane rockowe przeboje. W sumie straszny kicz. Na placu spotkaliśmy raczących się obficie alkoholem Czechów, którzy – jak wynikło z rozmowy z nimi – jechali w Fogarasze.
Festiwal dobiegł końca. Udaliśmy się w stronę dworca, mijając po drodze grupkę Polaków jadącą nad Morze Czarne oraz grupki kibiców świętujących awans Steauy. W pociągu niestety nie mieliśmy przedziału tylko dla siebie. Jechał z nami jeszcze młody Rumun, który ledwo co mówił po angielsku oraz starsza Rumunka podróżująca chyba do Ajud. Zjedliśmy zwoje arbuzy, a łupy wyrzuciliśmy przez okno. Sen nie przyszedł łatwo.
Kuba

DZIEŃ 14

Czwartek, 24 VIII 2006

... → OradeaBorşBiharkeresztesPüspökladányDebreczyn (Debrecen)

Kilka godzin w nocnym pociągu minęło niezwykle szybko. Wstępnie planowaliśmy na drogę bardzo dużo rozrywek, ale szybko utonęliśmy w objęciach Morfeusza, mimo dziwnie wyuzdanych póz, któreśmy przyjmowali, by zaznać choć odrobiny wygody. Do Oradei, miasta noszącego także piękną staropolską nazwę Wielki Waradyn, dojechaliśmy o 6:48. Przed snem zaplanowałem z Organem powitanie dnia rumuńskim winem (băutură za 3 leje) o 5 nad ranem, ale skończyło się na wypiciu go pod McDonaldem w mieście.
Dojazd środkami komunikacji publicznej do rumuńsko-węgierskiej granicy Borş-Biharkeresztes nie jest łatwy nawet o 9 rano, zdecydowaliśmy się przeto na taksówkę. Podróż 6 osób kosztowała 25 RON, co i tak uznaliśmy za znośną cenę. Tutaj kończy się nasza przygoda z Rumunią – krajem, o którym powszechna opinia w Polsce jest w 95% błędna. Granica rumuńsko-węgierska okazała się dla nas bardzo przyjazna, nawet celnicy byli uśmiechnięci. Powitawszy ziemię węgierską, przestawiliśmy zegarki z powrotem na czas środkowoeuropejski.
Dalsza część podróży to przejazd pociągiem po trasie Biharkeresztes-Püspökladány-Debrecen. Z przejścia granicznego nie udało nam się złapać żadnego transportu do Biharkeresztes, dlatego kilka kilometrów pokonaliśmy per pedes. Tego marszu nie będą dobrze wspominać panajezusowe (chyba) śliwy rosnące we wsi Ártánd, gdyż straciły wtedy wiele swoich owoców.
Mieliśmy pewne problemy z odnalezieniem dworca kolejowego, spotęgowane kompletną nieznajomością tego trudnego i wizualnie męczącego języka. W wiejskim sklepie Kuba z Organem dopytali o drogę. W takich wypadkach przydaje się doświadczenie z gry w kalambury. Na dworcu trafiliśmy na kontrolę paszportową. Całe szczęście, że mundurowy powiedział „passport control”, bo jeszcze okazałoby się, że popełniamy jakieś przestępstwo, nie wypełniając jego poleceń. Około 11:30 wsiedliśmy do Bzmota, małego, szybkiego, węgierskiego pociągu, który w okamgnieniu dowiózł nas do Püspökladány. Pociąg stamtąd do Debreczyna przyjechał opóźniony, w dodatku założoną miał mylną tablicę Brno-Budapeszt, ale nosy nas nie zawiodły i po pół godzinie byliśmy w Debreczynie. Na dworcu kupiliśmy bilety na jutrzejszą podróż do granicy ze Słowacją w Sátoraljaújhely, a potem przeszliśmy przez centrum do Thermal-kempingu opisanego w przewodniku Pascala po Węgrzech i zaznaczonego na planie miasta.
Miasto nas nie powaliło. Zabytków nie posiada zbyt wielu, starówka jest mała, ale jest czysto i porządnie. Przejście z bagażami na drugi koniec miasta było męczące. Po dotarciu na miejsce okazało się, że campingu tak po prostu nie ma. Po wcześniejszych zakupach (ceny są tu sporo wyższe niż w Polsce) zostało nam niewiele pieniędzy. Byliśmy nastawieni na nocleg w jakimś akademiku Collegium Nagyerdaly. Dotarliśmy tam ok. 17:00 dzięki wskazówkom mówiących po angielsku młodych Węgrów. Starsi nie znają generalnie żadnych obcych języków, pani portierka nie stanowiła wyjątku. I znowu kalambury. Pani rysowała nam rzuty pokoju, zaznaczała na nich miejsca do spania i sumowała w słupkach jakieś niejasne dla nas kwoty. Za 6 osób wyszło jej ze skomplikowanych obliczeń 9600 HUF. Mieliśmy tylko 8400, ale udało się, przystała na tę kwotę. Spłukaliśmy się doszczętnie, zostało nam w sumie może 10 HUF (ok. 15 groszy). Standard debreczyńskiego akademika jest niższy niż krakowskiego. Skład stanowią dwa 4-osobowe pokoje mieszkalne i pomieszczenie à la lectorium między nimi. Na piętrze jest jedna łazienka z wieloma stanowiskami strzałowymi i prysznicowymi. Prysznice były trochę zaniedbane, nie było światła ani ciepłej wody. Na piętrze jest jedna kuchenka elektryczna z 4 płytkami, tam podgrzaliśmy fasolę à la U.S. Army albo Brooklyn Nigers. Zmęczeni trudami podróży, łatwo usnęliśmy jeszcze przed 22:00. Budziki nastawiliśmy na 4:30. Przed nami ostatni dzień podróży powrotnej.
Przemek

DZIEŃ 15

Piątek, 25 VIII 2006

Debreczyn (Debrecen) → MezőzomborSátoraljaújhelySlovenské Nové MestoKoszyce (Košice)
PopradŁysa PolanaZakopaneKrakówRzeszów

Dalszy powrót do domu rozpoczął się dla nas bardzo wcześnie, bo o 6:02 mieliśmy pociąg z Debreczyna do Mezőzombor i po 15-minutowej przesiadce do granicznego Sátoraljaújhely (Boże, co za nazwy!!). Bez śniadania ruszyliśmy na dworzec, ale nie ryzykowaliśmy już wędrówki przez miasto, która tak bardzo wczoraj dała mi w kość, tylko wsiedliśmy do jedynego w Debreczynie tramwaju, który zawiózł nas wprost na miejsce. Oczekiwanie na pociąg w gwarze niezrozumiałego zupełnie języka umiliło nam jedzenie pysznego melona, którego Kuba wiózł jeszcze z Sighişoary.
Podjechał całkiem nowy skład, w którym zjedliśmy śniadanie i umyliśmy zęby w zachęcającej toalecie. :) Po drodze minęliśmy Tokaj i śliczne winnice na pobliskim wzgórzu. Przesiadka w Mezőzombor nie trwała długo, ale zaciekawił nas widok polskiego malucha, oczywiście na węgierskich rejestracjach, któremu pstryknęliśmy zdjęcie. Do granicy dotarliśmy bez przygód starym poczciwym Bzmotem. Ze stacji ruszyliśmy piechotą przez miasteczko i w pół godzinki dotarliśmy do lokalnego przejścia granicznego, na którym celnicy sprawdzili niedbale nasze dowody osobiste (toż to już Unia!) tudzież paszporty i puścili dalej. Pozostało nam już tylko przekroczyć szlaban na przejściu węgiersko-słowackim i byliśmy na ziemi Słowian, czyli właściwie u siebie.
Mieliśmy teraz ponad godzinę czasu, który spędziliśmy jedząc, szwędając się dokoła i generalnie nie robiliśmy nic pożytecznego poza oglądaniem map. Pociąg jechał z Węgier, chyba z Miszkolca. Nim do Koszyc, później kilkuminutowa przesiadka i znowu pociąg do Popradu. Przespałam prawie całą drogę... Obudziłam się tylko, żeby świadomie przejechać przez jeden z tych fajnych słowackich tuneli kolejowych. W Popradzie wymieniliśmy resztę obcej waluty na korony i poszliśmy na dworzec autobusowy tym razem, bo niedługo odjeżdżał nasz pojazd na Łysą Polanę. Jeszcze zrobiliśmy zakupy: jedzenie i alkohol do domu. :)
Drążek zmiany biegów wyglądał jak rzeźbiona noga od stołu, ale kierowca zręcznie sobie z nią radził. Przez chwilę (chyba z Tatrzańskiej Łomnicy do Kotliny) jechaliśmy w strasznym ścisku, bo wsiadła taka gromada ludzi, że autobus ruszał z ciężkim stękiem. Ale dojechaliśmy. W przygranicznym sklepie kupiliśmy jeszcze jakieś drobiazgi i żwawo ruszyliśmy „na ojczyzny łono”. Granica standardowo bez problemów i na przystanek. Zaraz jechał bus do Zakopanego, więc wsiedliśmy. Po północnej stronie Tatr powitało nas zimno, mgła, deszcz... Brrrrr. Z busa biegiem zdążyliśmy na „freja” do Krakowa, który zdarł z nas po 13 złotych!! Jechało z nami kilkoro Cypryjczyków. Całą drogę przegadali, prześmiali się, i wcale im nie przeszkadzało, że stoimy w korku albo że jedziemy ślimaczym tempem, które zniweczyło ostatecznie nasze (Sióstr, Organa i moje) nadzieje na pośpiech do Rzeszowa. Mieliśmy jeszcze ekspres, który miał odjeżdżać o 20:10 chyba, więc gdy tylko dojechaliśmy na krakowski dworzec, ruszyliśmy wielkim pędem na PKP. Tylko Kuba i Przemek nie musieli się spieszyć, bo dla nich to był już właściwie kres podróży. Nasza miała jednak jeszcze trochę potrwać...
[Pierwszy raz podczas całej wyprawy założyłem przeciwdeszczową pałatkę właśnie tu, w Krakowie, gdzie właśnie jakieś chmursko się oberwało. – przyp. PK]
Okazało się, że na ekspres nie ma już biletów, ale za to pośpiech miał być spóźniony o 50 minut, czyli w sam raz dla nas. Niestety jego opóźnienie wzrosło do 120 minut (przykra polska rzeczywistość) i mogło jeszcze ulec zmianie. Jako że nic innego nam nie pozostało, czekaliśmy na niego w nieprzyjemnej wieczorem poczekalni. Dowiedzieliśmy się skąd te opóźnienia. Otóż w Katowicach na dworcu ktoś podłożył bombę... Przynajmniej dotarła tam taka informacja... Kolejny szok po tych 2 tygodniach odcięcia od świata i zmiany hierarchii wartości.
Ostatecznie pociąg przyjechał 135 minut później, czyli o 21:45. Byliśmy bardzo zmęczeni, więc gdy tylko wsiedliśmy do przedziału, ulokowaliśmy się wygodnie, nastawili budziki na Rzeszów i poszliśmy spać. Ale to jeszcze nie koniec przygód, bo przed Tarnowem pociąg nagle zatrzymał się i z niewiadomych przyczyn stał w szczerym polu ponad 40 minut, po czym równie niespodziewanie ruszył... W końcu dotarliśmy do Rzeszowa, była 0:30...
Czekali już na nas rodzice, którzy szybko i bez atrakcji (wreszcie) zawieźli nas do domów, do swoich łóżek, wanny z gorącą wodą, maminych obiadów. Mimo wszystko już wkrótce mieliśmy zatęsknić za kolejną wyprawą. :)
Pamiętać należy, że praca po drodze zamkniętej równa jest zero, zatem nasz powrót z punktu widzenia fizyki dokonał się zupełnie niepostrzeżenie...
Natalia

«    1  ·  2  ·  3  ·  4  ·  5    »


© 2008   –   Zespół EKSTREMA.NET