Relacja z wyprawy w Suhard i Góry Rodniańskie
Rumunia, 11-24 sierpnia 2006
«
1 ·
2 ·
3 ·
4 ·
5
»
DZIEŃ 10
Niedziela, 20 VIII 2006
Kocioł pod Vârful Repede (1800) →
Vârful Rebra (2268) →
Vârful Pietrosu (2303) →
Tăurile Buhăescului (1850) →
przełęcz Tarniţa La Cruce (1985)
Dzisiejszy dzień miał być przedostatnim w górach i to właśnie dzisiaj przyszła kolej na
Pietrosa Rodniańskiego, najwyższy szczyt Alp Rodniańskich. Poranek sprawiał wrażenie
pochmurnego, gdyż nad granią Cormaia i Repede zawisła ciemna chmura. Słońce jednak szybko
dało znać o sobie, wynurzając się zza zboczy masywu Puzdrelora i oświetlając nasz namiot.
Wkrótce okazało się, że pogoda wcale nie jest zła, choć to właśnie ona miała stać się
głównym bohaterem dzisiejszego dnia...
Teraz jednak wszyscy byli zajęci zbieraniem się i jedzeniem na śniadanie
tego, co się lubi, lub tego, co przypadło w drodze koniecznej samoreglamentacji. Ja
żarcia miałem już tak mało, że nie było mowy o żadnych fullwypasach itp. Siostry
podczas porannych oględzin terenu wydziały kozicę.
Około godziny 8:30 boty w ręce i ruszamy! Na Şaua Obârşia-Rebri
wiatr przewiewał poranne chmury, sprzyjając ciekawym widokom. Dalej minęliśmy łagodny
Vf. Obârşia-Rebri, aby po północnej stronie przełęczy Tarniţa La
Cruce zobaczyć większe obozowisko, którego część uczestników ruszyła już na
znajdujący się tuż przed nami Vf. Buhăescu Mare. My, idąc za nimi, olewając
trawers, zdobyliśmy szczyt, a następnie zeszliśmy na przełęcz Curmăţura
Buhăescului. Podejście na dwuwierzchołkową Rebrę, trzeci szczyt Gór Rodniańskich,
było bardzo mozolne. Grupa turystów oddaliła się już od nas. Rebra okazała się bardzo
ładnym szczytem w przeciwieństwie do bardziej rozdeptanego Pietrosa. Wierzchołek
osiągnęliśmy około 10:20. Zejście na Curmătura Pietrosului było długie i strome,
a podejście na Pietrosa jeszcze dłuższe i nieco mniej strome niż zejście z Rebry.
Na szczycie Pietrosa stoi betonowy bunkier, pozostałość po stacji meteorologicznej.
Szybko okazało się, że ekipa podążająca przed nami to grupa Polaków idących od
przełęczy Şetref na wschód. Nie byli to jedyni Polacy napotkani na szczycie.
Spotkaliśmy jeszcze dwójkę turystów z Wejherowa idących również na wschód bez dobrej
mapy oraz grupkę, która jechała z nami autobusem do Suczawy. Na szczycie spędziliśmy
dłuższą chwilę. Zaniepokoiła nas zmiana charakteru zachmurzenia. Wszystko wskazywało
na to, że nadciąga front.
Powrót w kierunku przełęczy Tarniţa La Cruce zaplanowaliśmy inną
drogą. Z przełęczy Curmătura Pietrosului zeszliśmy ścieżką w kierunku jeziorek
Tăurile Buhăescului. Nad drugim z nich zrobiliśmy kilka fotek. Jeziorka
mają czystą, przejrzystą wodę i są bardzo ładnie położone. Dalej nasza trasa wiodła
ledwie widoczną ścieżką, często przez nas gubioną. Ten etap wędrówki był bardzo długi.
Szliśmy cały czas lekko pod górę wśród traw i borówek. Pod przełęcz Tarniţa
La Cruce, miejsce naszego ostatniego górskiego biwaku, dotarliśmy około
godziny 17:00. Szybko rozłożyliśmy namioty. Nie byliśmy w tym miejscu sami. Biwak
grupki Polaków spotkanych na szczycie stał nadal, a ponadto pojawiły się jeszcze dwa
namioty. Nie zdołaliśmy jednak dociec, kim byli ich właściciele.
Znalezienie miejsca na mycie nie było proste. Bagnisty strumyk, położony około
200 metrów od nas w kierunku grani odpadał z definicji. Natalia wyruszyła na
poszukiwanie jakiegoś czystszego potoku. Udało jej się znaleźć potok, którego
woda była zupełnie ciepła. Prawdopodobnie strumień wypływał z jeziora, które słońce
ogrzało bardzo skutecznie.
Wszyscy byliśmy wyjątkowo głodni i bardzo zmęczeni. Po posiłku poszedłem z Natalią i
Przemkiem na przełęcz. Na niebie nie było ani jednej chmurki, co nieco nas zaskoczyło,
gdyż spodziewaliśmy się odwrotnej tendencji. Słońce już zachodziło.
Po zejściu z przełęczy zjedliśmy jeszcze coś małego. Po posiłku wyjrzałem z namiotu
i moim oczom ukazało się niebo w większości zasnute chmurami. Po około godzinie
siedzieliśmy już całkowicie w chmurze. Zaczynało się błyskać i wzmógł się wiatr,
który nasilał się z każdą chwilą. Błyskało się niemal bez przerwy. Całe szczęście
były to pioruny relacji chmura-chmura a nie chmura-ziemia, a więc takie, które
nie skutkują grzmotem
i nie stanowią dla nas zagrożenia. Deszcz jednak nie zaczynał padać. Dopiero przed północą
lunęło z całej siły wśród tak licznych błysków, że prawie nie musieliśmy używać latarek.
Wiatr wyginał nasz namiot tak, że czasami niezbędne zdawało się być jego podtrzymywanie.
Mimo iż mnóstwo kropel bombardowało nasz namiot, żadnej z nich nie udało się pokonać tropiku.
Inny skutek miał niestety atak deszczu na namiot Sióstr. Tam zwycięstwo nawałnicy było
bezapelacyjne mimo wysiłków Organa, który próbował jeszcze napiąć tropik przy pomocy kołka
i siekiery, co przypłacił kontuzją ręki. Po jakimś czasie deszcz ucichł i błyski były
coraz rzadsze. Niestety, była to jednak przerwa przed kolejnym atakiem, równie silnym
lub nawet silniejszym niż poprzedni. Około godz. 4 burza ustała i mogliśmy powoli
poddać się ogarniającej nas senności. Kuba
DZIEŃ 11
Poniedziałek, 21 VIII 2006
Przełęcz Tarniţa La Cruce (1985) →
Vârful Cormaia (2033) →
Cabană Fărmecul Pădurii (610)
Jak się okazało, nadciągające wieczorem ciemne chmury były zwiastunem złej pogody nie
tylko następnego dnia. To nocnej fatalnej pogodzie zawdzięczamy wszyscy traumatyczne
przeżycia. Burza nadciągnęła niespodziewanie. Pierwszy jej etap (od 23:30 do 1:00)
to bardzo silny wiatr, który zafundował naszym namiotom trudny egzamin z wytrzymałości.
Do tego przez cały czas niebo rozświetlały błyskawice. Szczęśliwie wyładowania
występowały tylko między chmurami, ale ich częstotliwość (co 2-3 sekundy) budziła grozę.
Drugi etap był spokojniejszy po 1:00 zaczął padać deszcz, a grzmoty i błyskawice
odsunęły się na południe w kierunku Borşy. Mieliśmy nadzieję, że front już przeszedł,
gdy około godz. 2:30 rozpoczął się etap trzeci. Znów zaczęło silnie wiać, deszcz przybrał
na sile i, co najgorsze, pioruny również. Dwa z nich uderzyły w ziemię niedaleko Pietrosa.
Burza przeszła około 3:30, deszcz padał ciągle, a wiatr tylko nabrał impetu. Zmęczeni
jednak tymi przeżyciami, usnęliśmy, nie bacząc na gwałtowne zmiany kształtu namiotów.
Była to najdłuższa burza w moim życiu. Front burzowy na grani Gór Rodniańskich to
niezapomniane doświadczenie. Nasze namioty wytrzymały siłę wiatru, tylko namiot Sióstr
i Organa przepuścił wodę, nawet śpiwory mieli wilgotne.
Obudziliśmy się o 6:30. Deszcz już nie padał, ale wciąż silnie wiało. Po szybkim śniadaniu
postanowiliśmy wyruszyć. Brnęliśmy przez gęste chmury, ale udało nam się odnaleźć właściwy
szlak. Po wyjściu na przełęcz Tarniţa La Cruce weszliśmy na Vf. Cormaia.
Jest tam wyraźne oznakowanie, więc łatwo trafiliśmy na szlak czerwonego trójkąta. Zejście
stromymi zboczami oznakowane jest nieźle, ale i tak kierowaliśmy się własnymi nosami, idąc
po prostu w dół doliny.
Przykra niespodzianka czekała nas w miejscu, gdzie dolina się zwęża i zaczyna się las. Na
odcinku około półkilometrowym przejście było prawie niemożliwe powywracane i połamane
drzewa oraz rwący potok Cormaia sprawiały olbrzymie trudności w marszu. Raz po raz pojawiały
się znaki czerwonego trójkąta, ale w miejscach bardzo zaskakujących, zupełnie jakby był to
szlak pławny, nie pieszy. Cóż, musieliśmy tędy przejść. Wspinaliśmy się po zwalonych drzewach,
brodziliśmy w błocie i kilka razy przekraczaliśmy potok po mokrych i wyślizganych kamieniach
oraz pniach drzew, gdzie głębokość wody często przekraczała pół metra. Umęczyliśmy się
potwornie, ale wysiłek się opłacił wyszliśmy na żwirową, dość równą drogę.
Dolina potoku Cormaia jest bardzo długa. W Tatrach można zaplanować na jeden dzień przejście
przez dolinę (nawet Białej Wody), wejście na szczyt i zejście doliną. Tutaj jeden dzień
zajmuje przejście doliny w jedną stronę!
Około godz. 16:00 dotarliśmy do schroniska Cabană Fărmecul Pădurii.
Dosłownie minutę później nadeszła silna ulewa. Zaiste, mamy wyczucie chwili. Miejsce
to z typowym schroniskiem ma niewiele wspólnego. Przypomina raczej mały kompleks
turystyczny z restauracją i ładnymi pokojami dla gości, zapewne dosyć drogimi. Można
wynająć również pokoje o dużo niższym standardzie, co nam bardzo odpowiadało. Za 2-osobowy,
niski, zatęchły, na różowo pomalowany pokój zapłaciliśmy 40 RON, co i tak uznaliśmy za
wygórowaną cenę. Syfiaste toalety i prysznice (jeden z nich trzeba było dzielić z gąsienicą)
znajdują się kilkadziesiąt metrów dalej. Trafiliśmy na zimną wodę, ale mycie w tych
bezwietrznych warunkach było dla nas komfortowe. Ciepła woda pojawiła się później,
już po myciu.
Od 2 dni byliśmy trochę wygłodniali, musieliśmy wręcz racjonować sobie żywność, więc
widok restauracji silnie połechtał nasze układy trawienne. Wszyscy zamówiliśmy kotlet
ze świniaka, opiekane ziemniaki (garnitură) i sałatkę (w sumie 12 lei), ja
i Kuba smaczną tłustą ciorbę z jakimś serem i mięsem (podobną do tej u ciobana
w Suhardzie) za 4 leje, wszyscy panowie po piwie za 3.5 lei (drogo!), a wszyscy
oprócz mnie mamałygę za 1.5 lei. Jedzenie było bardzo smaczne, ale jego ilość
nie wszystkich usatysfakcjonowała.
Po tym trudnym dniu szybko zasnęliśmy w naszych małżeńskich, zatęchłych, ale jakże
wygodnych łożach. Przemek
DZIEŃ 12
Wtorek, 22 VIII 2006
Cabană Fărmecul Pădurii (610) →
Sângeorz Băi (435) →
Ilva Mică →
Kluż-Napoka (Cluj-Napoca)
Pobudkę po nocy spędzonej w wilgotnej różowej norze przyjęliśmy chyba wszyscy z ulgą.
Jedyne co nas zmartwiło, to lejący za oknem deszcz. Umyliśmy się w pseudołazience,
zjedliśmy jakieś resztki jedzenia, które jeszcze nam zostały, spakowaliśmy graty i
ruszyliśmy w dół doliny coraz bliżej cywilizacji, zostawiając za sobą góry. A
może raczej: Góry...
Na szczęście przestało padać i nawet zrobiło się dość ciepło i duszno. Wioska Cormaia
bardzo porządna i zadbana, ale niestety z zamkniętym (i wyglądającym na bardzo
skąpo zaopatrzony) sklepem. Na stację kolejową też jakoś nie udało nam się natknąć,
więc postanowiliśmy iść trochę dalej do Sângeorz Băi. To też nieduża
miejscowość, ale za to jakie mają sklepy! I ile! Nawet samoobsługowe się znalazły. :)
Zrobiliśmy zakupy, poszwędaliśmy się trochę, kupiliśmy bilety, zmieniliśmy ostatecznie
górskie buciory na sandały i czekaliśmy na pociąg, który miał nas zawieźć do Ilva Mică.
Gdy nadjeżdżał, ze zgrozą patrzyliśmy na kiwające się we wszystkie strony szyny... Ale
wielka niebieska lokomotywa chyba skutecznie je dociskała, bo jakoś udało nam się dotrzeć
na miejsce, choć tempo jazdy wcale tego nie zapowiadało. :)
W Ilva Mică Kuba szybko wyskoczył, żeby kupić wszystkim bilety na dalszą podróż
do Klużu. Poszło sprawnie i już po chwili wsiadaliśmy do kolejnego składu. Odnaleźliśmy
nasz przedział, ale okazało się, że zajmuje go kilku Rumunów w średnim wieku,
rozprawiających o czymś bardzo energicznie i wyglądających na takich, co to łatwo nie
ustąpią. Miałam obawy, że jak się zaczniemy upominać o miejsca, to nam obiją przysłowiowe
mordy. Jakie było moje zdziwienie, gdy po tym, jak chłopcy pokazali im nasze bilety,
panowie grzecznie wstali, coś powiedzieli i wyszli, zostawiając nam przedział do
dyspozycji...
Droga do Klużu minęła szybko, zresztą umiliła nam ją pani sprzedająca w pociągu
gotowaną gorącą kukurydzę. Oczywiście kupiliśmy! Każdy dostał swoją kolbę zawiniętą
w karteczkę, a już dla wszystkich dostaliśmy na osobnej karteczce sól. Mniam. Dodam
tylko, że ta przyjemność kosztowała nas po 1 RON od osoby. Oprócz tego spotkała nas
jeszcze jedna niespodzianka nagle usłyszeliśmy w korytarzu ojczystą mowę! I
to jaką! ...Bo Ruczaj to jest zupełny rozpierdziel architektoniczny!...
Popatrzyliśmy tyko na siebie i wybuchnęliśmy śmiechem. Okazało się, że w sąsiednim
przedziale jedzie grupka dziewczyn z Krakowa, które podróżują sobie po Rumunii
właściwie bez jakiegoś planu, po prostu gdzie je oczy poniosą. :) Oczywiście
porozmawialiśmy chwilkę, ale potem każdy już poszedł w swoją stronę.
Kluż zaskoczył nas energią i temperamentem. Widać, że to miasto tętni życiem,
że dużo się tam dzieje, że prężnie się rozwija. Pochodziliśmy po rynku, byliśmy w
katedrze św. Michała. Zrobiliśmy jeszcze jakieś zakupy i marzyliśmy tylko o tym, by
dostać się wreszcie na nasz camping Făget, oddalony od miasta o
parę dobrych kilometrów. Postanowiliśmy wziąć taksówkę, tym bardziej, że cena zachęcała
do korzystania. Podzieliliśmy się na 2 ekipy po 3 osoby. Najpierw odjechał nasz wóz
z panią taksówkarką, a za nami ruszyły Siostry i Organ z panem taksówkarzem. Odwróciłam
się, bo chciałam im pomachać, i z przerażeniem zobaczyłam, że oni skręcają w prawą
stronę, podczas gdy my prujemy w lewo!!! I widziałam tylko wielkie oczy którejś z
dziewczyn. Na szczęście okazało się, że startowaliśmy z innego pasa i musieliśmy
objechać jeszcze rynek dookoła. Nasza szoferka cisnęła na gaz jak szalona, tak że
wkrótce dogoniliśmy, a nawet wyprzedziliśmy naszą drugą połowę i na campingu
musieliśmy jeszcze na nich czekać... Ta przyjemność kosztowała nas koło 3 RON od
osoby i było to bardzo dobre posunięcie, bo camping jest rzeczywiście daleko od
miasta, nawet od przystanku autobusów miejskich jest jeszcze spory kawał drogi.
Za camping płaci się 7.50 RON od osoby w namiocie, są prysznice i łazienki, można też
wziąć domek (ale to nie dla nas). Jest też restauracja, z której nie skorzystaliśmy,
bo na wieczór była zaplanowana mamałyga z bryndzą i owoce, czyli kolacja godna królów.
Wieczór szybko nadszedł i szybko minął, bo byliśmy zmęczeni całym dniem. Nie
przeszkadzała nam nawet grupa kolonijna, która trochę hałasowała w nocy. Natalia
«
1 ·
2 ·
3 ·
4 ·
5
»
|