alpy rodniańskie suhard góry relacja wyprawa rumunia muntii rodnei gory 2006 transylwania dziennik opis pietros pietrosul ineu ineul sighisoara kluż cluj
Relacja z wyprawy w Suhard i Góry Rodniańskie
Rumunia, 11-24 sierpnia 2006
«
1 ·
2 ·
3 ·
4 ·
5
»
WSTĘP
Naszym głównym celem była przygoda. Nie chodziło o miły i sympatyczny wyjazd, ale o
niezapomniane przeżycia. Jak się okazało, na rumuńskich górach można polegać. Doskonałą
odpowiedzią na pytanie, dlaczego Rumunia, jest: Bo tam jeszcze nie byliśmy.
Karpaty Wschodnie wciąż pozostają dzikie. Warto je odwiedzić, zanim zostaną skalane przez
cywilizację. Turystów jest wciąż niewielu, baza noclegowa praktycznie żadna, park
narodowy istnieje chyba tylko na papierze wymarzone miejsce na odpoczynek i ucieczkę
od brudnego i zatłoczonego miasta. Podczas tego wyjazdu wreszcie zrealizowaliśmy
pomysł prowadzenia dziennika podróży. Zabierało to sporo czasu, ale warto było. Wszystkich
przeżyć nie sposób zapamiętać. Jeszcze w Rumunii pojawił się pomysł zamieszczenia naszej
relacji w internecie, mimo że tworzeniem stron nikt z nas się wcześniej nie zajmował. Publikujemy
nasz dziennik głównie z dwóch powodów. Pierwszy to wzbogacenie internetowego zasobu relacji
z takich podróży jak nasza. Przed wyjazdem wiele informacji znaleźliśmy w sieci, w zamian
chcemy opisać naszą wyprawę i zaktualizować choć część informacji o tym szybko rozwijającym
się kraju. Druga przyczyna to uniknięcie wielokrotnego opowiadania naszych przygód. Łatwiej
dać osobie zainteresowanej adres strony niż tracić kolejne godziny na przekaz werbalny.
Dla niewtajemniczonych: Góry Rodniańskie (Munţii Rodnei) są najwyższym pasmem Karpat
Wschodnich. Położone są na północy Rumunii. Najwyższy szczyt, Pietros (Vf. Pietrosu) osiąga
wysokość 2303 m n.p.m. Pod względem ukształtowania terenu i roślinności przypominają Tatry Zachodnie,
chociaż są większe (porównując ich wysokości względne), ale mają łagodniejsze stoki. Świetnie
nadają się do biwakowania, gdyż są bogato zaopatrzone w wodę. Ze strony wschodniej, za przełęczą
Rotunda, znajduje się mniejsze pasmo gór Suhard (Munţii Suhard) z najwyższym Vf. Omu (1932 m),
przez niektórych zaliczane do pasma Gór Rodniańskich. Zarówno Rodniańskie, jak i Suhard są typowo
pasterskimi górami. Trudno tu o metr kwadratowy nieupstrzony owczymi bobkami.
Naszą wyprawę rozpoczęliśmy od przejścia gór Suhard (niejako na rozgrzewkę), a następnie
przeszliśmy Góry Rodniańskie główną granią w kierunku zachodnim. W górach byliśmy 11 dni.
Dalsza część wyprawy to przejazd przez Transylwanię i zwiedzanie Sighişoary, w jej sercu
położonej.
DZIEŃ 0
Czwartek, 10 VIII 2006
Kraków → Rzeszów → Przemyśl
Pociąg z Krakowa mieliśmy o 13:35. Na dworcu miałem spotkać się z Przemkiem.
W Rzeszowie miała dosiąść do nas Natalia. Reszta ekipy miała dojechać już rano, osobowym z
Rzeszowa. Plecak mój ważył niemal tyle, co 5 pięciolitrowych ustronianek z Tesco. Plecak
Przemka również nie grzeszył lekkością. Po drodze powtarzaliśmy rumuńskie zwroty
i słówka uprzednio podkreślone przeze mnie i przez Natalię w rozmówkach (absolutnie
niezbędnych podczas wyjazdu do Rumunii). W sąsiednim przedziale siedziała ekipa wesołych
Włochów, którzy nienajlepiej radzili sobie z wymową nazw widniejących na dworcowych tabliczkach.
Nasz pośpiech dotarł do Rzeszowa punktualnie. Na peronie nie zauważyliśmy jednak Natalii, która,
jak się okazało, również nas nie dostrzegając, wsiadła do ostatniego wagonu. My natomiast
mieliśmy miejsce w pierwszym, tuż przy lokomotywie. Natalia jednak bardzo dobrze radziła
sobie z pokonywaniem ciasnych zaułków zatłoczonego pośpiesznego
i już wkrótce ujrzeliśmy ją.
Do Przemyśla pociąg dotarł planowo na 17:12. Przespacerowaliśmy się jeszcze przez przemyską
starówkę i zjedliśmy lody. Potem udaliśmy się w stronę położonego po drugiej stronie Sanu
schroniska PTSM. Mieliśmy cały pokój dla siebie. Zostawiliśmy nasze manele
i poszliśmy do pobliskiego Alberta na zakupy. Po powrocie zjedliśmy co nieco. Potem przyszła
pora na mycie i pora gorzkiej prawdy dla mnie. Okazało się bowiem, że zapomniałem ręcznika.
Nie tracąc czasu ruszyłem na, jak się wydawało, spisane na straty jego poszukiwanie po
nielicznych już otwartych sklepach. Udało się w Biedronce. Nie kupiłem jednak ręcznika,
lecz dwa bardzo małe ręczniczki, które Natalia przy pomocy igły
i nitki, pożyczonych od schroniskowej dziewczyny, szybciutko połączyła. Kuba
DZIEŃ 1
Piątek, 11 VIII 2006
Przemyśl → Suczawa (Suceava)
Godzina 5:00. Pobudka w przemyskim schronisku. Nocleg w wieloosobowym pokoju kosztuje 16
PLN/osoba. Wraz z Natalią i Kubą szybko
dotarłem na dworzec PKS, gdzie czekał już na nas owiany legendą autobuz
rumuńskiego przewoźnika. Wyglądał zadziwiająco nieźle. O godz. 7:15 dołączyła reszta ekipy.
Odjechaliśmy punktualnie o 7:30. Bilet do Suczawy na ten jeżdżący jedynie w piątki autokar
kosztuje 100 PLN.
W mgnieniu oka znaleźliśmy się na przejściu granicznym w Medyce. Żadna ze stron nie robiła
problemów, niemniej
przekraczanie granicy trwało 2 godziny. O godz. 11:05 (czasu wschodnioeuropejskiego, w którym
teraz będzie prowadzona
relacja) odjazd. Przed nami uroki ukraińskiej komunikacji samochodowej.
W autobusie towarzystwo jedzie mieszane: Polacy, Ukraińcy, Rumuni. Problemu z załatwianiem
potrzeb fizjologicznych
nie było, kierowca zatrzymywał się dość często, jednak picia piwa w autobusie nie polecamy,
również ze względu na
mierny stan dróg.
Samochód nie był tak komfortowy, na jaki wyglądał. Brakowało klimatyzacji, miejsca na nogi
nie było zbyt wiele,
a przez wywietrznik w dachu wpadały rozpędzone krople towarzyszącego nam przez większość
drogi deszczu, celując
głównie w siedzącego po mojej prawicy Organa. Jechaliśmy prawie przez Lwów, przez
Iwano-Frankowsk i Czerniowce.
To ostatnie miasto mogliśmy obejrzeć lepiej, gdyż przejechaliśmy przez jego ścisłe
centrum. Zaskoczyła nas
sygnalizacja świetlna z sekundnikiem odmierzającym czas do zmiany światła (później
spotkaliśmy ją także w Rumunii
i na Węgrzech), a ja zaspokoiłem swą ciekawość, co się dzieje, gdy pantograf trolejbusu
spadnie z trakcji. Kierowca
(trolejbusista?) sam to naprawia; tutaj robiła to... kobieta!
Około godz. 19 dojechaliśmy do przejścia granicznego w Sirecie, gdzie olśniła nas (panów)
swoją urodą
ukraińska celniczka. Tę podobno trudną do przekroczenia granicę przejechaliśmy
zadziwiająco szybko, bo już o godz.
20 opuściliśmy tereny deszczowej Ukrainy. Wczesne przybycie do Suczawy (około 20:30,
zamiast przewidzianego na
23:00) całkiem pokrzyżowało nam pierwotny plan czekania na dworcu na pociąg do
Vatra Dornei o godz. 3 nad ranem.
Z kilku opcji organizacji noclegu zdecydowaliśmy zapytać o ewentualne wolne
miejsca w pensionie Orion, gdzie
miała zarezerwowaną noc duża grupa Polaków jadąca razem z nami. Miejsc już
nie było, ale po pertraktacjach
przeprowadzonych w oryginalnym niemiecko-rumuńsko-rosyjskim języku wynegocjowaliśmy
nocleg na podłodze w
przyhotelowej restauracji za 3 USD/osoba. Rumuni to sympatyczni ludzie, a ich kraj
nie ma nic wspólnego z syfem,
który pamiętają nasi rodzice z lat 70-tych i 80-tych. Mieliśmy telewizję,
internet, a nawet szczenię kota, które
zaadoptowała Asia. Około północy usnęliśmy przy dźwiękach rumuńskiej muzyki
disco niecichnących do rana (polecam
stopery do uszu). Przemek
DZIEŃ 2
Sobota, 12 VIII 2006
Suczawa (Suceava) → Vatra Dornei (800) → przełęcz pod Muntele Livada (1350)
Poranek ku naszemu wielkiemu zdumieniu i równie wielkiej radości wstał
pogodny, niebo bezchmurne. I tylko błyszczące gdzieniegdzie kałuże przypominały o
wczorajszym deszczu. Najważniejsze było dostać się na dworzec kolejowy Suceava (nie
żadne tam Suceava Nord, tylko właśnie Suceava), z którego o 9:18 odjeżdżał nasz
accelerat do Vatra Dornei. Udało nam się go odszukać na internetowym planie
miasta, co jednak niewiele nam pomogło. Zapytaliśmy więc naszego gospodarza, który
wytłumaczył nam jak tam dojść. Zebraliśmy rzeczy i ruszyliśmy w drogę według wskazań
właściciela Orionu. I tu zaczęły się schody, bo doszliśmy w miejsce, które wcale nie
było dworcem i nawet nasz zmysł orientacji buntował się przeciwko temu kierunkowi!
Zapytaliśmy na stacji benzynowej, gdzie na szczęście znalazł się człowiek mówiący
znośnie po angielsku, i okazało się, że to jakaś bzdura, że Gară Suceava jest
zupełnie gdzie indziej, i to daleko stąd, i że najlepiej by było jechać autobusem
miejskim do centrum i po przesiadce już na dworzec. Nie wiadomo, dlaczego tamten facet
nas tak bardzo wykiwał przez pomyłkę czy celowo (jeśli tak, to dlaczego??),
domysły snuliśmy różne, ale oczywiście nie dały nam one rozwiązania. Trochę też
psioczyliśmy na niego, bo czas do odjazdu pociągu kurczył się bardzo szybko i chyba
powoli traciliśmy nadzieję, że zdążymy, choć nikt głośno tego nie mówił...
Wkrótce przyjechał miejski. System jest taki, że w każdym pojeździe jest pani
sprzedająca bilety. Kupiliśmy 6 sztuk i spytaliśmy jeszcze dla pewności o nasz
dworzec. Ci ludzie są niesamowici! Zaczęli nam tłumaczyć, że to tam i tam, ale
że jeśli chcemy jechać do Vatra Dornei, to tylko z Suceava Nord, czyli zupełnie
gdzie indziej. Ale wiedzieliśmy z internetu, że ten właśnie pociąg jedzie z
Suceava. Słysząc te rozważania przybiegł jakiś facet z tyłu autobusu i powiedział,
że tak, właśnie ten jeden jedzie z Suceava i że dojedziemy tam tak a tak. Wszystko
w mieszaninie rumuńskiego i rosyjskiego, który znała inna pani jadąca autobusem.
Jakoś się udało. Na dodatek pani biletowa wzięła od nas bilety z powrotem i
oddała nam połowę pieniędzy za nie, żebyśmy mieli na drugi miejski... Inna kobieta,
która wysiadła tam gdzie my, pokazała nam przystanek, na którym musimy wsiąść do
kolejnego autobusu i życzyła powodzenia. Przemili ludzie! Bez kłopotu dotarliśmy
na Gară Suceava, kupiliśmy chleb na drogę i... stanęliśmy jak wryci. Dworzec
wyglądał, jakby właśnie go budowali i jakby nic z niego nie jeździło... Z drżącym
sercem poszliśmy na perony, gdzie na szczęście siedziało kilka osób. Kupiliśmy
bilety za ostatnie leje, jakie jeszcze nam zostały i mieliśmy nadzieję, że uda
nam się wymienić dolary w Vatra.
Gdy na stację wsunął się nasz pociąg (tak wsunął się to dobre
określenie) szczęki nam opadły. Wyglądał jak francuski TGV
błękitny, opływowy, cichy... Marzenie. :) Podróż trwała około 2.5 godziny.
Dość szybko wjechaliśmy w coraz bardziej górzyste okolice. Gapiliśmy się przez okna
na domy i obejścia, ludzi i zwierzęta, wsie i miasteczka. Nie czuliśmy panującego na
zewnątrz skwaru, bo działała klima...
Vatra Dornei okazało się być bardzo przyjemną miejscowością, z ładnym centrum,
kilkoma bankami czynnymi jednak w soboty tylko do 12 (cudem zdążyliśmy wymienić
dolce, przy czym konieczne jest pokazanie paszportu), dobrze zaopatrzonymi sklepami,
także samoobsługowymi (uwaga, nie mają tam musli ani żadnych płatków kukurydzianych,
a jeśli już się jakieś znajdą, to są potwornie drogie, więc jeśli ktoś lubi, to
radzę brać je z Polski). Przed wyruszeniem w góry postanowiliśmy jeszcze zjeść
jakieś regionalne danie, bo przecież czekało nas kilka dni o kaszy, ryżu i makaronie.
Zamówiliśmy ciorbă de fasole, czyli gęstą zupę z fasolą mamut, bardzo
tłustą, ze skwarkami i chyba jeszcze bryndzą. Do tego chleb i wściekle ostra cebula
do zagryzania. Pycha! Taka przyjemność kosztowała nas po 3.80 RON. Kuba zamówił
ciorbă de văcuţă, czyli rosół z mięsem, który też
sobie zachwalał 5.80 RON.
Po ostatnich zakupach ledwo zarzuciliśmy nasze plecaki i ruszyliśmy w drogę. Najpierw
przez miasto, później coraz bardziej stromo między campingami i drewnianymi płotami,
które co jakiś czas przecinają drogę. Trzeba je było przeskakiwać, co z naszymi
tobołkami sprawiało nam nieraz nie lada kłopot. Wyżej droga prowadziła nas to lasem,
to polanami. Nabieraliśmy wysokości.
Na przełęczy pod Ouşoru stoi kilka bacówek. Mieszkają tam ciobani
wypasający na polanach owce i krowy. Jeden z nich chyba słyszał nasze głosy, bo
czekał na nas przy drodze z zachęcającym kawałkiem sera własnej roboty. Zaprosił
nas do siebie na poczęstunek, z czego skwapliwie skorzystaliśmy. Usadził nas przed
swoją chatą przy stole i zaczął wynosić nam jedzenie: najpierw żętycę z kawałkami
sera (którą jedliśmy ze strachem, bo przecież każdy z nas o błyskawicznych i
nieodwołalnych skutkach spożywania żętycy słyszał...), potem ser biały, ale zupełnie
inny niż u nas i jeszcze ser żółty, zwany caş. Jednym smakowało bardziej,
innym mniej, dość, że zjedliśmy wszystko. :) Kupiliśmy też od gazdy krążek caşu
za 10 RON. Baca pokazał nam swoją chatę, przyrządy do robienia sera, a potem
kazał wyciągać aparaty i robić zdjęcia. Ubrał do tego elegancką czapkę i przyniósł
przeogromną drewnianą łyżkę, żeby zdjęcie było bardziej stylowe. :) Na kartce napisał
nam swój adres i poprosił, żeby mu wysłać odbitki.
Chcieliśmy dojść tego dnia na przełęcz pod Muntele Livada. Nie wiedzieliśmy tylko,
czy będzie tam woda, napełniliśmy więc wszystkie butelki, jakie nieśliśmy z sobą i
podziękowawszy za gościnę ruszyliśmy w dalszą drogę. Trawersowała ona Ouşoru i
potem bardzo łagodnie podchodziła na przełęcz. Ukazało nam się wymarzone miejsce na
biwak: drewno na ognisko, wysokie miękkie trawy, dużo płaskiego miejsca, obfite
źródło wyposażone w drewniane koryta, a do tego stado na pół dzikich koni i widok
na odległe Rodniańskie marzenie.
Rozbiliśmy namioty, umyliśmy się, rozpaliliśmy ognisko i zaczęło się wieczorne
gotowanie, gawędy, patrzenie w gwiazdy... Sielanka. Natalia
«
1 ·
2 ·
3 ·
4 ·
5
»
|