Relacja z wyprawy w Góry Fogaraskie, Iezer-Păpuşa, Piatra Craiului i nad Morze Czarne
Rumunia, 4-25 sierpnia 2007
«
1 ·
2 ·
3 ·
4 ·
5 ·
6 ·
7 ·
8
»
DZIEŃ 3
Poniedziałek, 6 VIII 2007
Kluż-Napoka (Cluj-Napoca) → Sybin (Sibiu) → Avrig → Cabană Ghiocel (520)
Ambitny plan przewidywał, że wstaniemy skoro świt i zdążymy na bus do Sybinu, który odjeżdżał o
8:00 i na rozkładzie czas przejazdu miał 2:29 h. No i tak się stało. Prawie... Jemy śniadanie w
najlepsze, gdy nagle...
Wiecie co? pyta Przemo. Teraz jest już 7:10, a nie 6:10. Miałem komórkę na
polskim czasie.
No i lipton trzeba było zmodyfikować plan. Okazało się, że jest bus do Sybinu o 8:39,
który jedzie 3:45 h, ale nie wybrzydzaliśmy, tylko zawezwaliśmy taksówy za pośrednictwem
właścicieli kempingu i zdążyliśmy prawie w ostatniej chwili. Kupiliśmy bilety w budce
Transmixt na dworcu, wepchnęliśmy się do busa z plecakami, bo nie było bagażnika,
i ruszyliśmy w trasę. Pyszne widoki po drodze i góry, i pola, i miasteczka. Ludzie
w busie całkiem przyjemni, za wyjątkiem jakiegoś bufonowatego Angola, który ciągle miał o
coś pretensje (Dżizus Krajst!).
Do Sybinu dotarliśmy z niezłym opóźnieniem, bo dopiero ok. 13:30. I od razu daliśmy ciała,
bo Siostry, Przemek i ja wymieniliśmy euro na leje w najbliższym kantorze, w którym
jak się okazało pobierają 16% komisji (comision), czyli opłaty za wymianę.
PORAŻKA! Tylko Kuba wyszedł cało z opresji, bo wreszcie się zorientowaliśmy co jest grane,
i wymienił w banku bez żadnych zbędnych opłat.
Głodni byliśmy niemiłosiernie, więc pobiegliśmy (o ile tak to można nazwać ze względu na
wagę naszych plecaków) do pizzerii polecanej w przewodniku Bezdroży Transylwania
Unicum. Zamówiliśmy trzy na 5 osób: Funghi, Unicum i Hawai. Czekaliśmy dość długo,
gryząc tylko paznokcie, ale wreszcie przyszły: cieniutkie (ciasto miało chyba 2 mm w
najgrubszym miejscu), ze śladową ilością sera i w ogóle jakieś bidne... Na szczęście
keczup za darmo w ilościach nieograniczonych i tyle dobrego, bo po zjedzeniu ich
byliśmy tak samo głodni, tylko może trochę bardziej rozsierdzeni.
Skorzystaliśmy też z kafejki internetowej przy tej samej ulicy N. Baescu, Kuba oszamał
jeszcze kawał pizzy, wyglądającej solidniej niż cała nasza w Unicum... Sprawdziliśmy
pogodę w necie, ale się zapowiadała wielka zlewa na wtorek, a do piątku burze...
Niewesoło.
Następnym punktem wycieczki była poczta wysyłanie kartek i takie tam, a potem
jeszcze szybki skok na targ owocowo-warzywny, czyli to, co tygrysy lubią najbardziej.
Zwiedzanie zostawiliśmy sobie na koniec, ale to, co widzieliśmy do tej pory już nam
się ogromnie podobało.
Na targu kupiliśmy 2 arbuzy, 2 melony, jakieś brzoskwinie, pomidory... Starym zwyczajem
usadowiliśmy się gdzieś z boczku, rozkroiliśmy nasze kule armatnie i zaczęliśmy wielkie
żarcie łyżkami. Siedzimy, gadamy, a tu nagle jak nie zacznie lać... Więc bety na plecy,
arbuzy do łapy i buch pod jakiś opuszczony parasol na zamknięty stragan.
Wdrapaliśmy się na jakieś skrzynie i już prawie się zadomowiliśmy, gdy nagle podszedł
jakiś młody Rumun i powiedział nam po angielsku, że nie możemy tu siedzieć, bo
właścicielka się denerwuje, ale jakaś pani zaprasza nas do swojego sklepu, żeby schronić
się przed deszczem. Szybko zmieniliśmy lokum i dobrze na tym wyszliśmy. :) Dostaliśmy
talerze na arbuzy i było bardzo przyjemnie. Gdy wreszcie przestało padać poszliśmy na
zwiedzanie miasta. Okazało się, że jest cudowne, częściowo już odnowione, bardzo
kojarzyło nam się z Sighişoarą, tyle że dużo większe i już bardziej odrestaurowane.
Z Wieży Ratuszowej świetne widoki na wszystkie strony miasta i okolice. Udało nam
się zobaczyć jakieś zarysy Fogaraszy, bo chyba szczyty tonęły w chmurach. Nawet to,
co zobaczyliśmy, wystarczyło, żeby miny nam zrzedły WIELKIE. Place Mały i Wielki
robią wrażenie, podobnie krzywe uliczki dochodzące do nich.
Dalszy plan był taki: o 19:16 pociąg do Avrig, potem do Cabană Ghiocel na kemping
(7 km). Nie udało nam się znaleźć żadnej taxi w Avrig, ale napotkana miła pani pomogła
nam zorganizować busik, który dowiózł nas do miejsca przeznaczenia drogą w koszmarnym
stanie, ale za to z ELVISEM śpiewającym z głośników namiętnym głosem!
W Ghiocel pan kierowca powiedział do właścicielki kempingu, że przywiózł pięcioro
polskich dzieci (cinci copii din Polonia), które chcą tu rozbić namiot.
Mimo że tam nie można z namiotami, bo są tylko domki, pani się zgodziła, znaleźliśmy
miejsce gdzieś między dwoma budynkami, wcisnęliśmy namioty i zabulili po 20 lei za
namiot. Cholera, dużo... Dostaliśmy wodę do picia, umywalkę na zewnątrz i jeszcze
zadaszone stanowisko z piecem i ogniskiem, gdzie mogliśmy ugotować, zjeść i posiedzieć.
Drogo, ale w sumie przyjemnie. I nawet deszcz nie padał prawie wcale. Natalia
DZIEŃ 4
Wtorek, 7 VIII 2007
Cabană Ghiocel (520) →
Cabană Poiana Neamţului (706) →
Cabană Bârcaciu (1550)
Plan minimum na dziś to cokolwiek do przodu, a plan maksimum przewiduje dotarcie do Cabană
Bârcaciu. Na pierwszy rzut oka mało ambitnie, ale...
Rano pada. Raz mocno, raz słabiej. Czasem przestaje. Plecaki mamy dalej cholernie ciężkie
i nawet zjedzenie sporej porannej porcji musli nic nie dało. Zbieramy się bardzo powoli.
Przestaje powoli padać, jednak czarne chmury wciąż wiszą nad całymi górami. Około 10:00
rozmawiamy na tyle, na ile pozwala nam nasz rumuński, z właścicielką campingu,
która przestrzega nas przed miśkami w okolicach Braszowa. W końcu niezbyt chętnie ruszamy.
Droga tylko na początku jest asfaltowa i po chwili przechodzi w żwirową. Idziemy lasem. Czasami
po którejś stronie drogi stoją jakieś domy. Przestaje padać, jednak o zobaczeniu szczytów gór
nie ma co marzyć. Około 11:30 naszym oczom ukazuje się budynek schroniska na Poiana
Neamţului. Rozbicie namiotu kosztuje tu tylko 5 lei/namiot, ale w okolicy jest nad
rzeką sporo miejsc, w których można instalować cortule. Ponieważ znów pada,
chowamy się pod daszek i obniżamy wagę naszych plecaków. Przemkowi chce pomóc w tym
rottweiler, który cierpliwie czeka na wyłuskanie kawałka salami czosnkowego. O 12:10
ruszamy.
Szlak idzie drogą wzdłuż potoku, a po jego przekroczeniu w górę, stromo zakosami
przez las. Oznakowanie (czerwone krzyże) jest bardzo dobre. Deszcz nie pada, ale jest
bardzo wilgotno i dość ciepło. Droga jest bardzo monotonna i męcząca. Często odpoczywamy.
Gór wciąż nie widać. Za jakiś czas wchodzimy w mgłę i jest już chłodniej. Dogania nas
gromada Niemców zdążających do Cabană Bârcaciu. Ich plecaki nie umywają się wagowo
do naszych, dlatego szybko nam odjeżdżają. Po pewnym czasie spotykamy drogowskaz mówiący,
że do schroniska jeszcze 40 minut. Pogoda znów lekko się łamie. Zaczyna padać. Do
cabany wpadamy zmęczeni w strugach deszczu.
Cabană jest pełna Niemców, którzy przyszli tu przed nami. Jest tu też grupa
ciobanów palących ognisko. Rozwieszamy nasze pałatki i płachty namiotowe przed
schroniskiem. Siadamy w środku. Wrzątek, który tu nam dają, nie pozwala
jednak na zapatrzenie herbaty. Pijemy jej substytut i oglądamy księgę wpisów.
Cabană jest OK. Woda dostępna jest obok. Można się umyć. W środku jest
niewiele miejsca. Nocleg kosztuje 15 lei. Namiot można rozbić za darmo. Po umyciu się
jemy obiad quinoę z kaszą i warzywami. Pogoda się poprawiła i góry po raz pierwszy
się nam ukazały. Rozbiliśmy namioty. Kiedy siedzieliśmy w nich przed zaśnięciem, znów padało.
Kuba
DZIEŃ 5
Środa, 8 VIII 2007
Cabană Bârcaciu (1550) →
Lacul Avrig (2007) →
Vârful Scara (2306) →
Şaua Scării (2146) →
okolice Cascadă Şerbota (1500)
Ogary poszły w... Fogary.
Zgodnie z planem obudziliśmy się o 6:00. Deszczu nie słychać. Wyglądamy z namiotu i... lufa!
Toniemy w chmurach. Pobliską Cabană Bârcaciu ledwo widać. Taka aura nie sprzyja
szybkiej zbiórce, wyszliśmy dopiero ok. 8:45.
Kilka słów krytyki należy się temu miejscu. Ze sracza w pobliskich zaroślach daje w promieniu
10 metrów, gdyż cała zawartość wyziera na zewnątrz. Namolne osły ryczą wniebogłosy i chcą
włazić do namiotów (jedyna rada kij). Śmietnik znajdujący się przy chacie opróżniany jest
na pobliskie zbocze. Trudne do opisania ilości śmieci poniewierają się po lesie. Wniosek:
cabană obsrana.
Wpisawszy się do księgi pamiątkowej, ruszyliśmy w kierunku jeziora Avrig szlakiem niebieskiego
kółka. Początkowo droga wiedzie przez las. Potem dwa razy przekraczamy potok Avrigelul i
ścieżką biegnącą przez skalistą halę idziemy do góry. Szlak oznakowany jest nieźle, ale przy
widoczności dochodzącej w porywach do 20 metrów, dość łatwo można go zgubić. W pewnej chwili
usłyszeliśmy dzwonek. Wniosek jest prosty: dzwonek → owce → psy → kłopoty.
Nic nie widać. Kuba zasugerował przygotowanie artylerii. Na szczęście nie zdecydowałem się na
bezmyślne odpalanie petard okazało się, że dzwonek przymocowany był do jednego z dwóch
schodzących w dół Niemców. Oni, podobnie jak kolejna napotkana przez nas 3-osobowa
reprezentacja naszych zachodnich sąsiadów, mieli dość siedzenia na górze po wczorajszym
całodniowym deszczu. Idziemy dalej. Im wyżej, tym stromiej. W końcu po 3 godzinach ujrzeliśmy
jezioro Avrig.
Miejsce to nie zachwyciło nas z 2 powodów. Po pierwsze: jest zaśmiecone, po drugie: widzieliśmy
może 1/20 powierzchni stawu, nie mówiąc o pięknych ponoć zboczach tuż nad jeziorkiem. Mogliśmy
sobie jedynie wyobrazić masyw Ciortea, czytając przewodnik.
Gdy widoczność spadała do zera, wilgotność zdawała się osiągać 100%. Deszcz nie padał, mimo to
wszystko mieliśmy mokre. Do tego silny wiatr przeganiał chmury nad stawem, dodatkowo nas
wychładzając. Jedliśmy schowani za kamieniami, gdy podeszła do nas para Polaków. Zamieniliśmy
kilka słów i parę minut po 12 byliśmy gotowi do dalszej drogi.
Postanowiliśmy wejść na Vf. Scara. Początkowo szlak czerwonego paska okazał się dość trudny,
zważywszy pogodę i ciężki bagaż. Do momentu wyjścia na zachodnią przełęcz pod Vf. Gârbova
biegnie po stromym zboczu, wymuszając konieczność używania rąk przy pokonywaniu skał. Odcinek
ten jest jednak stosunkowo krótki i nie sprawił nam większych trudności.
Dalej droga trawersująca Vf. Gârbova i prowadząca na szczyt Vf. Scara jest niewymagająca.
Na wysokości ok. 2150 m odnieśliśmy wrażenie, że chmury nieco zrzedły i zrobiło się jaśniej,
ale ze szczytu i tak nic nie było widać, więc długo tam nie zabawiliśmy. Szybko zeszliśmy na
Şaua Scării, byliśmy tam o 14:45. W pobliskim Refugiu Scara znaleźliśmy 3 Czechów,
z którymi podzieliliśmy się czekoladą. Ten refugiu nie jest taki zły, jak o nim piszą.
Do blaszanej puszki spokojnie zmieści się 10 osób w pozycji leżącej. W środku wcale nie
śmierdzi. Gdyby nie fatalna pogoda i nienajlepsze prognozy, zostalibyśmy tam lub rozbilibyśmy
namioty w pobliżu. Zdecydowaliśmy się zejść do Cabană Negoiu, chociażby po to, żeby
wysuszyć pranie.
Szlak niebieskiego krzyżyka schodzący w dół jest bardzo dobrze oznakowany. Zejście jest strome
i męczące. Po drodze chmury zaczęły rzednieć, stopniowo odsłaniając pobliskie grzbiety.
Przy skrzyżowaniu szlaków niebieskiego krzyża i czerwonego kółka widoczność była już bardzo
dobra, a chmury zapowiadały ładną pogodę na jutro. Doskonale widać było niziny na północ od
Porumbacu de Sus. Gdy zauważyliśmy rozbity tutaj namiot, postanowiliśmy się dołączyć. Obóz
założyliśmy ok. 17. Za sąsiadów mieliśmy 4-osobową grupę braci-Czechów, którzy palili ognisko
i pozwolili nam wysuszyć przy nim buty. Wieczorem widoczność była już doskonała, wysoko nad
nami odsłonił się Vf. Şerbota, wreszcie mieliśmy okazję zobaczyć Fogarasze. Są ogromne.
Standardowe czynności wieczorne zakończyliśmy ok. 22. Zasnęliśmy na trawiastych muldach pod
pięknie rozgwieżdżonym niebem. Przemek
«
1 ·
2 ·
3 ·
4 ·
5 ·
6 ·
7 ·
8
»
|