Relacja z wyprawy w Góry Fogaraskie, Iezer-Păpuşa, Piatra Craiului i nad Morze Czarne
Rumunia, 4-25 sierpnia 2007
«
1 ·
2 ·
3 ·
4 ·
5 ·
6 ·
7 ·
8
»
DZIEŃ 12
Środa, 15 VIII 2007
Okolice Curmătura Zârnei (1800) →
Vârful Zârnei (2223) →
Curmătura Ludişor (2100) →
Vârful Câţunu (2206) →
Curmătura Oticu (1863)
W nocy potwornie wiało. Nawet przestało wreszcie padać, ale momentami czułam, jak namiot
kładzie nie się na głowie i tylko przypłaszczałam się coraz bardziej do ziemi, prawie
wchodziłam pod leżące z boku plecaki... Budzik Przemo ambitnie nastawił na 5, ale co z
tego, skoro tylko ja się przebudziłam i zaczęłam zbierać, a chłopcy NIC. Pierwszą oznaką
ich aktywności było wielkie marudzenie że ciemno, że wieje, że zimno, że mają traumę
jak wychodzą ze śpiwora... Rety, a ja myślałam, że to kobiety są niepozbierane. ;) W końcu
się udało i jakoś poskładaliśmy wszystko, żeby wyruszyć w dalszą drogę. Pogoda WRESZCIE
zapowiadała się inna niż do tej pory chmury się porozrywały zupełnie, widać było
duuuużo nieba, za to wiatr wiał z północy iście lodowaty.
Na przełęczy Zârnei czekały nas dwie niespodzianki: namiot Asi i Bartka (łodzian),
o których myśleliśmy, że wyruszyli wczoraj w dalszą drogę, a po drugie... Nasz przedwczorajszy
towarzysz pies-killer wyskoczył nie wiadomo skąd i z radości na nasz widok prawie
oszalał biegał wkoło, skakał, merdał ogonem... Ochrzciliśmy go Menda i zabraliśmy ze
sobą, niech mu będzie.
Podejście na Vf. Zârnei było długie, ale niezbyt strome, no i przede wszystkim wreszcie
mogliśmy podziwiać widoki. Ale już wkrótce to już była złośliwość akurat i
tylko na szczycie, na który właśnie szliśmy rozsiadło się w najlepsze chmursko i ograniczyło
nam widoczność do 10, no może 15 metrów...
Batony zjedliśmy szybko w tej cholernej mgle, właściwie bez specjalnej przyjemności. Pies,
który się chwilowo zgubił, znowu się odnalazł i wędrował dalej razem z nami. Wkrótce chmura
zaczęła się rozwiewać i znowu szliśmy w słońcu, tym razem jeszcze w cieplutkim powietrzu.
ROZKOSZ. Widoki wspaniałe i na Fogarasze, które zostawały coraz bardziej z tyłu, i
na Iezer-Păpuşę, do których nieuchronnie się zbliżaliśmy. Wreszcie czułam się
tak, jak w górach czuć się powinno: spokój, radość, przygoda, widoki. Do tego czysto,
ścieżka gubiąca się wśród trawy, brak kup, zapach wygrzanej słońcem trawy, kosówki i
jałowca. Można było usiąść i popatrzeć, a kiedy się szło, to nie prześladowała myśl:
kiedy w końcu dojdziemy na miejsce.
Szło nam się szybko wymarsz ok. 8, parę minut po 10 na Şaua Ludişor, ok.
13-14:40 popasaliśmy pod Vf. Mezei, a o 16 na miejscu biwaku, czyli przełęczy Curmătura
Oticu. Miło, ładne widoczki, blisko wydajny potok (który przecina szlak), generalnie
sielanka. No i wysoko podchodzące świerki, czyli szansa na ognisko. :) Rozkładamy namioty,
ja lecę się myć sama przyjemność w pełnym słońcu, lepszej kąpieli nie ma nawet w
rzymskiej łaźni. Całe szczęście, że zdążyłam już ubrać bieliznę i koszulkę, bo nagle na
ścieżce tuż powyżej coś gwizdnęło i moim oczom ukazało się 4 młodych czarnych Rumunów
(czy może raczej Cyganów), zbieraczy borówek, którzy się zatrzymali i zaczęli coś do
mnie wołać. Szybko spodnie na tyłek, sandały na nogi, żeby być gotową do ucieczki w
razie potrzeby... Nie bardzo ich rozumiałam, pytali ile mam lat, czy jestem mężatką,
czy mam dzieci, czy palę papierosy i takie tam... Poszli na przełęcz, ja zostałam się
doprowadzić do ładu. Kiedy wróciłam do namiotów zastałam gwarne obozowisko chyba 30 osób
zbieraczy borówek i reszty ekipy TURIST siedzących na trawie, jedzących borówki,
gwarzących, gwiżdżących, etc., etc. Dołączyłam się. Dowiedzieliśmy się, że na przełęczy
w lipcu był niedźwiedź, że poszarpał ciobana, że podchodzą wilki... Nic, tylko
nogi za pas i uciekać. Ale nie daliśmy się, dalej tu jesteśmy, chłopcy zbierają drewno
na ognisko.
Nakarmiliśmy trochę psa, bo nie możemy patrzeć na jego wystające kości i zapadły brzuch.
Kostucha w psiej skórze. :) Ale teraz musi nas bronić przed wszelkimi niebezpieczeństwami
nie ma wyjścia. Natalia
DZIEŃ 13
Czwartek, 16 VIII 2007
Curmătura Oticu (1863) →
Vârful Roşu (2469) →
Vârful Bătrâna (2341) →
Vârful Păpuşa (2391) →
Plaiul Boteanu (1900)
Budzimy się o 5:30. Ciemno, zimno i nie chce się wstawać. Słońce wschodzi po 6:00, ale mija
sporo czasu zanim oświetli nasz namiot. Od razu robi się ciepło i przyjemnie. Robimy poranne
pranie. Psu robimy mleko proszkowe, a ten prezentuje nam, jak się powinno jeść musli.
Wskutek licznych porannych czynności oraz dwukrotnego rozlania wody w naszym namiocie
przy gotowaniu, ruszamy o 9:15. Podejście na Roşu, pierwszy i jednocześnie najwyższy
szczyt Iezeru jest długie i męczące, a przy upale należy mieć ze sobą sporo wody. Nas
uratował jednak chłody wiatr i szło się nieźle. Wyjście zajęło nam ok. 1:20. Pod samym
szczytem pojawiły się jeszcze znaki czerwonego trójkąta, chyba po raz pierwszy od
Curmătura Brătilei. Pies dzielnie dotrzymywał nam kroku.
Na szczycie słońce grzeje przyjemnie, ale tylko do czasu, aż nie przesłania go jakiś
większy cumulus. W ogóle chmur jest już dużo, ale deszczu bynajmniej nie zwiastują. Ze
szczytu Roşu roztacza się wspaniały widok. Fogarasze są tu nieco odsunięte i można
je podziwiać w całości. Ruszamy dalej o 12:00.
Na początku w dół, potem prawie po płaskim. Grzbiety gór przypominają tu mongolskie stepy.
Wody nie ma wcale, chyba że niżej w kotłach. W okolicy przełęczy Bătrânei spotykamy
pierwsze stado owiec, które omijamy szerokim łukiem, nie chcąc wdawać się w kłótnie z psami.
Cioban coś do nas krzyczy, ale nie dyskutujemy z nim. Idziemy dalej. Za Vf.
Bătrâna mongolskich stepów ciąg dalszy. Spotykamy kolejne stado owiec. Również
je omijamy. Cioban mówi nam, że Steaua pokonała Zagłębie Lubin 2:1 u siebie i wylała
naszych z L.M. Pies natomiast znalazł sobie kolegę, białego psa pasterskiego, który nie
chciał się od nas odczepić. Miał wyraźną ochotę na naszego towarzysza.
Przed Vf. Tambura robimy popas. Biały pies się od nas odczepia. W dole w kotle widzimy
kolejne stado. Trawersujemy Vf. Tambura i schodzimy na głęboko wciętą, niepasującą do tych
gór przełęcz Spintecătura Păpuşii. W dole po lewej stronie w kotle jest
jeziorko i płynie strumyk. Nienajgorsze miejsce na biwak. My idziemy jednak dalej. Szlak
na przełęczy skręca w lewo i stromym odcinkiem wyprowadza na trawers Vf. Păpuşa,
który z daleka wydaje się dłuższy niż jest w rzeczywistości. Jesteśmy już zmęczeni i nie
ma za wiele czasu na podjęcie decyzji, gdzie spać. Na szczyt więc nie wychodzimy, tylko
idziemy dalej w stronę oznaczonej na mapie turystycznej (autor: I. Ionescu-Dunăreanu)
stâny. Grzbietem, którym idziemy, nie prowadzi żaden znakowany szlak. W pewnym
momencie robimy rekonesans wodny i namiotowy. Przemek schodzi do kotła po prawej a ja po
lewej stronie grzbietu. Wody jednak nie znajdujemy, choć Przemek wypatrzył ją gdzieś
bardzo nisko. Cóż robić. Idziemy dalej w stronę stâny. Najwyżej dojdziemy
aż do Sătic. Po przekroczeniu trawiastej buli otwiera się przed nami po prawej
stronie kolejna dolina, w której jest woda, co potwierdza Asia w drodze rekonesansu.
Do miejsca na namioty jest od niej nie tak blisko, ale lepszego miejsca nie ma już co
szukać.
Wieczorem jeszcze robię próbę smażenia placków z mąki, wody, soli i sody. Są OK, ale butla
jest za mało wydajna, żeby na niej piec. Pies dostaje soczewicę. Spodziewanego roju
Perseidów nie było, więc poszliśmy spać. Kuba
DZIEŃ 14
Piątek, 17 VIII 2007
Plaiul Boteanu (1900) →
Şaua Boteanu (1380) →
Sătic (860) →
Cabană Garofiţa Pietrei Craiului (1100) →
Poiana Tămăşelului (1400)
Wreszcie trafiła mi się relacja z dnia, w którym coś się działo.
Budzik zadzwonił o 5:30. Wczesna pobudka spowodowana była pragnieniem uwiecznienia wschodu słońca
nad Piatra Craiului, która pierwsza ukazywała się naszym oczom, gdy otwieraliśmy namiot. Warto
było wcześnie wstać, widok był zaiste niezwykły.
W drogę ruszyliśmy o 8:15. Stopniowo traciliśmy wysokość, idąc grzbietem Plaiul Boteanu. Najpierw
minęliśmy pozostałości stâny, a gdy doszliśmy do górnej granicy lasu, zauważyliśmy na
polance zniszczoną chatę pasterską. Przez las biegła w dół wyraźna ścieżka. Szliśmy nią do
przełęczy Şaua Boteanu, gdzie po raz kolejny znaleźliśmy stânę, tym razem
czynną. Stąd mieliśmy 2 opcje dojścia do wsi Sătic. Pierwsza droga prowadzi na wschód
przez szczyt o wys. 1586 m. Przynajmniej tak podaje mapa. Nie sprawdzaliśmy jej wiarygodności,
wybraliśmy drogę leśną prowadzącą na północ do zbiegnięcia się potoków Rateiu i Cascue. W tym
miejscu, na słonecznej polanie stoi niegdyś zapewne ładny, a obecnie zdewastowany drewniany
domek, przy którym o godz. 10 urządziliśmy sobie półgodzinną przerwę na energię.
Z tego miejsca na wschód prowadzą znaki żółtego trójkąta, które nijak nie pasowały do naszych
map. Po chwili marszu tą drogą oczom naszym ukazał się wlot do tunelu. Grzechem byłoby nie
zajrzeć do środka. Trudno powiedzieć, dokąd prowadzi i czemu ta sztolnia miałaby służyć. Nie
ma przy niej żadnych informacji, na mapę też nie została naniesiona. Weszliśmy w głąb na
jakieś 100 m. Dalej trudno było iść, bo tunel zakręcał, a wilgoć w powietrzu ograniczała
zasięg czołówek do kilku metrów. Tunel klasyczny, z utwardzonym spągiem, korytem odprowadzającym
wodę i umocnionymi betonem ścianami. Szeroki i wysoki na jakieś 5 m, a na ile długi
wciąż pozostaje zagadką.
Gdy z ciemnego i wilgotnego korytarza wyszliśmy z powrotem na rozgrzaną słońcem przestrzeń,
nasz przybłęda urządził sobie polowanie w pobliskim lesie. Najpierw szczekanie, potem
buszowanie po chaszczach, jakaś pogoń i tyle psa widzieli. Kłopot z głowy.
Niedługo potem doszliśmy do doliny Dâmboviţy, przez którą biegnie nieco twardsza
droga. Wyszliśmy w pobliżu Cabană Cascue. Udaliśmy się na południe, w kierunku Sătic,
mijając po drodze pojedyncze zabudowania. O godz. 12 przekroczyliśmy most na
Dâmboviţy, żegnając się z Iezer i witając niesamowitą Piatra.
Przez dolinę potoku Dragoslăvenilor wiódł nas szlak żółtego krzyża. Upał zrobił
się nieznośny, mimo to zdrowo parliśmy w górę, wyprzedzając 10-osobową grupę bezplecakowców.
O 12:50 doszliśmy do Cabană Garofiţa Pietrei Craiului. Schronisko prowadzi kudłaty
gość à la Grzegorz Markowski wraz z córką (chyba), która nieźle zna angielski.
Ponieważ na dworze panował silny skwar (31ºC w cieniu według analogowej maquiny
szefa), pozwolili nam wejść do dining room. Mimo że standard pokoi jest
nienajwyższy, gospodarze są bardzo mili i służą radą w dalszej drodze. Informacyjnie:
nocleg kosztuje tu 10 RON, a na górze 5 RON. Namiot prawdopodobnie za friko.
Infrastruktura jest niezła nad potokiem jest miejsce do mycia się i garów,
wychodek też się znajdzie.
Dowiedzieliśmy się, że na Şaua Funduri jest refugiul, ale jest to informacja
niepotwierdzona. Przy Refugiu Şpirla ponoć nie ma wody, ale ma być przy skrzyżowaniu
szlaków czerwonego i niebieskiego trójkąta w pobliżu Stâna Tămăşel.
O 14:20 rozpoczęliśmy bardzo strome podejście szlakiem żółtego kółka na Şaua
Tămăşel. Dalej prowadziło nas kółko czerwone, aż w końcu oznaczeń
zrobiło się bardzo wiele. Na szczęście o 15:15 zauważyliśmy drogowskaz, który upewnił
nas, że jesteśmy na pożądanym przecięciu szlaków. Jest tu bardzo fajne miejsce na biwak.
Woda znajduje się 5 minut stąd przy ścieżce prowadzącej do Cabană Plaiul Foii. To
jedno z nielicznych miejsc z wodą w tych górach bardzo nas ucieszyło, bo perspektywa
przeżycia aż do jutrzejszego popołudnia na 2.3 litra wody na osobę była przerażająca,
zwłaszcza w takim skwarze. Postanowiliśmy tu zostać.
Teraz mamy czas na zmarnowanie i na plucie, i łapanie. Opalaliśmy się,
braliśmy kąpiele w strumyku, praliśmy przepocone ciuchy i w ogóle idylla. Jako że jest to
nasz pierwszy od dość dawna nocleg poniżej 1500 m, ognisko musiało zapłonąć. Po standardowym
obiedzie (kasza, quinoa, warzywa, sos grzybowy mimo rozmaitości mamy już dość tego
jedzenia) Kuba prowadził dalsze eksperymenty z pieczeniem podpłomyków. Zużył całą mąkę i
cały olej. Wreszcie. Placki były wyśmienite, a w połączeniu z dżemem stanowiły prawdziwy
rarytas. Po pięknym zachodzie słońca długo jeszcze siedzieliśmy przy ogniu. Do namiotów
zapakowaliśmy się o godz. 22. Piatra coraz bliżej. Przemek
«
1 ·
2 ·
3 ·
4 ·
5 ·
6 ·
7 ·
8
»
|