Relacja z wyprawy w Góry Fogaraskie, Iezer-Păpuşa, Piatra Craiului i nad Morze Czarne
Rumunia, 4-25 sierpnia 2007
«
1 ·
2 ·
3 ·
4 ·
5 ·
6 ·
7 ·
8
»
DZIEŃ 9
Niedziela, 12 VIII 2007
Cabană Podragu (2136) →
Şaua Podragului (2307) →
Şaua Orzănelei (2305) →
Vârful Viştea Mare (2527) →
Refugiu Portiţa Viştei (2320)
Jeśli kiedyś wam się zdarzy cud... Nam się zdarzył. :))
Poranna pobudka była wymuszona trochę chrapaniem śpiącego obok Węgra, a trochę zbieraniem
się Czechów o jakiejś nieprzyzwoicie wczesnej porze. Zbieraliśmy się niespiesznie od 6
do 8 mniej więcej. Śniadanko na jadalni w schronisku, ale oczywiście z własnych zapasów,
czyli musli w różnych postaciach z mlekiem, czekoladą, kisielem, budyniem... Ale
zawsze musli :)
Niebo po burzy, która trwała ponoć do 1 w nocy (jednak plastikowe okna i solidne kamienne
ściany wspaniale tłumią wszystkie grzmoty), już nie straszyło tak bardzo, ale szału też nie
było. Wyruszyliśmy jako jedni z ostatnich, bo cała reszta zaspokoiła poranny głód schroniskowym
wiktem i nie musiała bawić się w przygotowania i mycie garów.
Najpierw mała wyrypka na przełęcz Şaua Podragu, gdzie dopadły nas chmury, przewalające
się przez grań i towarzyszyły nam już przez całą dzisiejszą trasę. Cóż można powiedzieć
widoków prawie żadnych, chyba tylko raz czy dwa odsłoniła się na chwilkę
perspektywa w ogromne fogaraskie doliny, co ciekawe północne idealne U-kształtne,
południowe typowe V.
Gdzieś we mgle mignął nam cioban ze stadem owiec i pieskami, a potem tuż przed
Şaua Orzănelei... odcisk łapy niedźwiedzia (tak zgodnie stwierdziliśmy) w błocie
na szlaku... Ups.
Szybka przerwa na batona i mglisty atak szczytowy na Viştea Mare 200 m
w górę. Oczywiście dalej nic nie było widać, więc stwierdziliśmy, że lecimy w dół do Refugiu
Portiţa Viştei, żeby zaklepać miejscówki, a Moldoveanu zostawiliśmy sobie na
wieczór lub jutrzejszy poranek w zależności od pogody.
Refugiul to betonowy bunkier z dwoma poziomami pryczy, na jakieś 14 osób mocno
ściśniętych, ze stołem i ławeczką. Od razu rozłożyliśmy się na dole, zajmując też miejsce
dla dwójki z Łodzi, która miała dotrzeć troszkę później. Siedzieliśmy od 12, trochę głodni...
Od czasu do czasu ktoś zaglądał do środka. Zgrywaliśmy twardzieli, że niby jeszcze nas
nie ssie, że jeszcze czas na jedzenie, ale...
Gdyby teraz ktoś tu wszedł i przyniósł nam żarcie, to byśmy wszamali aż miło!
mówię.
Nie minęło więcej niż 10 minut, a tu wchodzi facet, niosąc 3/4 chleba w wyciągniętej ręce
i nam daje!! No to po kromalu. :))
Poprosimy jeszcze coś do chleba śmiejemy się do siebie.
A tu po minucie w drzwiach stoi ten sam gość z kawałem salami i caşcavala
i znowu nam daje...
I niech mi ktoś powie, że nie ma cudów! Miło, jak może być miło, gdy ktoś czuwa
nad nami... :) Niedzielny obiad!
Teraz schron pełny, na górnej półce 6 Czechów, na dolnej z nami Łódź, czyli w sumie
siódemka, obok w namiotach Izraelczycy (!!!), Rumuni, w ogóle pełno ludzi... Aha, jeszcze
2 Polaków z AGH. Każdy coś pichci, zapachy, my też ruszamy do akcji, bo kiszki marsza grają
mimo bonusowego obiadu.
Zapowiada się zimna noc na 2320 m n.p.m.
Już 20:30. Pojedzeni (pyszna soczewica z warzywami, kostką rosołową, olejem, oregano i
sosem pomidorowo-paprykowym), dziś niestety bez mycia, rozkładamy się do spania. Chyba nie
będzie aż tak ciasno...
Resztą obiadowej zupy i bułą poczęstowali nas Izraelczycy, którzy pichcili tu jakieś super
specjały. No no no, palce lizać. Tylko skąd oni wzięli PRAWDZIWY rosół??!!?!?!
Pogoda się zmienia, widać nawet kawałek nieba. Oby na stałe, bo jutro już nie będzie
refudżiula. Chyba jednak nie będzie tak zimno dziś w nocy śpię na
2320 w majtkach i w koszulce :) Natalia
DZIEŃ 10
Poniedziałek, 13 VIII 2007
Refugiu Portiţa Viştei (2320) →
Vârful Moldoveanu (2544) →
Vârful Gălbenele (2456) →
Fereastra Mare a Sâmbătei (2188) →
Vârful La Fundul Bândei (2454) →
okolice Curmătura Zârnei (1800)
Zmiana pogody faktycznie nadeszła. Mimo że rano obudziliśmy się w chmurze, to potem mgły
szybko się rozeszły. Moldoveanu jednak dłużej się przed nami ukrywał, ale atak na niego
nie stał ani razu pod znakiem zapytania.
Wstaliśmy o 6:00. Asia z Bartkiem jeszcze spali, podobnie jak Czesi. My jednak szybko
zwinęliśmy nasze spacaki i po dawce musli oraz wypiciu herbaty ruszyliśmy na
Moldovana. Natalia narzekała na nienajlepsze samopoczucie. W drodze na najwyższy szczyt
Rumunii towarzyszył nam zawleczony pod refugiu, podobno z Cabană Podragu,
pies. Mgły powoli rozchodziły się. Na szczycie Viştea Mare zobaczyliśmy niesamowite
zjawisko widma Brockenu. Czasami nawet aureola miała postać potrójnej tęczy! Widmo
towarzyszyło nam aż na szczyt Moldoveanu. Raz objęło nawet 3 osoby! Prawdziwy Brocken
Mountain! Na dachu Rumunii chmury rozeszły się i widać było niemal cały
grzbiet Fogarów. Zrobiliśmy zdobyczne fotki. Jedna z nich jest też z psem, który dotarł
tu za nami! Po drodze szczekał na kozice widziane pod szczytem.
W Refugiu Portiţa Viştei byliśmy około 9:30. Poszedłem z Przemkiem po wodę.
Trzeba zejść sporo poniżej linii grzbietu. Jakość wody budziła nasze wątpliwości i mogła
być powodem kłopotów zdrowotnych Natalii, które wciąż nie ustępowały.
Na szlak wyszliśmy około 10:25. Słońce grzało mocno, choć jak wchodziło się w chmurę,
robiło się chłodno. Po strawersowaniu szczytu Hârtopul Urşului, otworzył się
nam widok na kocioł pod Gălbenele. Zboczami szczytu Gălăşescu Mare
w stronę przełęczy schodziło stado owiec. Câine wciąż nam towarzyszył. Stada
pilnowało dwóch ciobanów, którzy chyba nie zauważyli, że odłączyły się od niego
dwa barany. Barany te toczyły zażartą walkę na szlaku, którym mieliśmy iść. Po zbliżeniu
się do nich postanowiliśmy je ominąć w obawie przed tym, że któryś z nich weźmie kogoś
z nas za przeciwnika. Inaczej postąpił câine. Wygłodniały, postanowił sprawić
sobie ucztę. W końcu gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. Postępując zgodnie z tą
myślą, pies spuścił pokonanemu baranowi solidnego rollercoastera. Podczas gdy ten
uciekał, pies podciął go i spuścił chyba z 200 m w przepaść. Baran toczył się bezwładnie
w dół stoku, a pies go ścigał. Na dole kotła rozpoczęło się psie Mittagessen.
Dostrzegł to cioban i z krzykiem ruszył pozbierać resztki barana. Może na obiad
będzie dziś ciorba de baran?
Widząc tragedię pod Gălbenele, postanowiliśmy pozbyć się uciążliwego towarzysza.
W grę wchodziło nawet puszczenie mu szota z petardy. Skończyło się jednak na rzucaniu
kamieniami i okrzykach.
Dalsza część szlaku była dość monotonna. Lekki niepokój wzbudziły chmury, których było
coraz więcej. Câine nie dawał za wygraną i szedł za nami. Dopiero na przełęczy
Fereastra Mare a Sâmbătei zaczęły dziać się ciekawe rzeczy. Przy podejściu pod
Colţul Bălăţeni skapitulował nasz vodij Przemo, skarżąc
się na złe samopoczucie. Ja też nie czułem się dobrze, podobnie jak Natalia. Spotkaliśmy
grupę z Warszawy, która spała pod Curmătura Zârnei oraz samotnie pokonującą
grzbiet fogaraski dziewczynę z Polski. Pod Urleą spotkaliśmy też Asię i Bartka, którzy
urządzili sobie tu popas.
Czując, że z naszymi żołądkami jest źle, wymieniliśmy soczewicę (400 g) na łagodniejszy
dla układu pokarmowego ryż. Oni zostali, my poszliśmy dalej aby pod Vf. Iezerul obserwować
mękę Przema, którego przewód pokarmowy został przeczyszczony na wszystkie strony. Zaczęło
się robić niefajnie. Natalia była bardzo słaba i nawet zdrzemnęła się na chwilę w
oczekiwaniu na Przemka. Ja czułem się z naszej trójki stosunkowo najlepiej, a Siostry
choroba ominęła. Nie wiadomo, co mogło być przyczyną zatrucia, tym bardziej, że jedliśmy
to samo. Może każdy z nas odmiennie reaguje na wszechobecne tu owcze gówna?
Po powrocie Przemka (cała akcja trwała prawie 30 minut) ruszyliśmy wolno pod Vf. La
Fundul Bândei i obeszliśmy Vf. Leaota. Mgła narastała i zaczęło kropić. Założyliśmy
pałatki. Szlak opadał w kierunku schronu Zârnei wśród skalnego wąwozu, w którym
nastąpił kolejny atak spawacza i Przemo znów został w tyle. Reszta ostatkiem sił
osiągnęła schron. Kształt schronu to zupełnie osobna bajka. Przypomina on piłkę do
nogi! Wokół schronu buszowały stada ptaków, prawdopodobnie siwerniaków. Miejsce to
byłoby dobre na biwak, gdyby w pobliżu było źródło czystej wody. Zamiast niego
znaleźliśmy tylko brudne podeszczowe bajoro. Na przełęczy swój namiot Hannah rozbili
Bartek z Asią, którzy wyprzedzili nas pod Iezerulem. My postanowiliśmy spać w dolinie
położonej na południe od Curmătura Zârnei. Zeszliśmy więc w dół do płaskiego
miejsca, w którym łączą się dwa potoki. Rozbiliśmy namioty na łące pełnej trawiastych
bulw. Gówien nie było dużo. Natalia umyła się pierwsza z chorej trójki. Przemo przeszedł
kolejne spawanie. Po umyciu się usnęliśmy szybko, jeszcze jak było jasno. Kuba
DZIEŃ 11
Wtorek, 14 VIII 2007
Okolice Curmătura Zârnei (1800)
No to sobie solidnie zresetowaliśmy układy pokarmowe. Wyczyściliśmy je do czysta zarówno metodą
górną, jak i dolną, choć Siostry w ogóle nie ucierpiały. Jakaż była moja radość, gdy zjadłem rano
batonik, a ten nie wrócił po kilku minutach na zewnątrz. Wszyscy mieliśmy awersję do mleka,
soczewicy z sosem pomidorowo-paprykowym oraz kaszy, a Kuba nie mógł patrzeć na musli.
Pozostało urozmaicić dietę o suszone morele, ryż czy żurek z proszku.
Dzisiejszy dzień przeznaczyliśmy na odchorowanie wczorajszej pechowej trzynastki. Poza tym
pogoda była fatalna cały dzień lało z przerwami, a w naszym stanie i tak nie dalibyśmy
rady dość do przełęczy Curmătura Oticu na nocleg. Na przemian jedliśmy, drzemaliśmy,
sprawdzaliśmy SMS-y, graliśmy w państwa-miasta i takie tam. Jak wiadomo, w układzie zamkniętym
entropia rośnie, więc pod wieczór bałagan w namiocie osiągnął maksimum. Z SMS-ów dowiedzieliśmy
się, że w Rumunii na dole silne ulewy, powodzie, zalane drogi. U nas tylko standardowy deszcz,
który towarzyszył nam w czasie kolejnego noclegu pod Curmătura Zârnei.
Przemek
«
1 ·
2 ·
3 ·
4 ·
5 ·
6 ·
7 ·
8
»
|