Strona główna Ekipa Wyprawy Porady Linki Projekty Galeria

   EKSTREMA.NET » Wyprawy » Rumunia 2007

Relacja z wyprawy w Góry Fogaraskie, Iezer-Păpuşa, Piatra Craiului i nad Morze Czarne

Rumunia, 4-25 sierpnia 2007

«    1  ·  2  ·  3  ·  4  ·  5  ·  6  ·  7  ·  8    »

DZIEŃ 6

Czwartek, 9 VIII 2007

Okolice Cascadă Şerbota (1500) → Cabană Negoiu (1546) → Şaua Cleopatrei (2355)
Vârful Negoiu (2535) → Strunga Dracului (2440) → Lacul Călţun (2135)

Spaliśmy strasznie długo, bo budzik zadzwonił dopiero 6:30, co zresztą było w planie. :) Zbieranie się jakoś nam nie szło i stan gotowości do wymarszu osiągnęliśmy dopiero po trzech godzinach. Czesi obozujący obok to jakieś artystyczne dusze, które nocą podziwiały gwiazdy (a było co podziwiać!!), a zaczynały wstawać dopiero w czasie, gdy my już zwijaliśmy namioty.
Szkoda, że nie udało nam się zobaczyć kaskad zaznaczonych na mapie na potoku Şerbota – byliśmy tuż nad nimi. Ruszyliśmy w drogę do Cabană Negoiu, która okazała się być dwoma budynkami – jednym małym, bardziej schroniskowym i drugim wielkim, brzydkim hotelem. Parę fotek, smarowanie filtrami UV, bo słońce zaczęło szaleć po rumuńsku i heja!
Najpierw trawers przez las, po bardzo stromym stoku z pionowymi skałkami i po mostkach z szyn i krat, a potem już piękną doliną (świetne miejsca na biwak!), coraz głębiej i wyżej – wspaniale, z widokami na Negoiu w otoczeniu innych wysokich, skalistych szczytów. Po drodze spotkaliśmy kilka grup: Rumunów i Niemców, i generalnie zrobiło się wręcz tłoczno... Krótki popas przy drogowskazie i od tego momentu już ostro w górę, systematycznie, bez dawania sobie luzu. :) Szlak jest dobrze znakowany niebieskimi trójkątami, więc nie ma szans, żeby się zgubić, nawet w wielkich rumowiskach skalnych pod przełęczą Şaua Cleopatrei (Szał Kleopatry). W niektórych momentach przydałyby się dwumetrowej długości nogi, żeby wdrapywać się na kolejne głazy, zresztą kije okazały się nieocenione.
Na przełęczy wiało niemiłosiernie, ale i tak rozsiedliśmy się na jakieś szamanko, fotki i nastrojenie się na ostateczny atak szczytowy. Negoiu piętrzył się nad nami majestatycznie, a szlak wydawał się prawie pionowy, ale w praktyce podejście okazało się całkiem przyjemne i dość szybkie, więc wkrótce podziwialiśmy widoki z samej góry. Trochę kłębiły się chmury, ale po pewnym czasie widoczność się wyklarowała, wierzchołek główny opustoszał – marzenie. Niestety zaraz dołączyli i przerwali sielankę dwaj Rumuni (jeden podejrzany o depilację łydek) i jeszcze trójka Rumunów, jeden w szaliku „Steauy”, z puchą ursusa (pifko), zachowujący się co najmniej karygodnie.
Zaczęliśmy schodzić, gdy zorientowaliśmy się, że już późno, a do Lacul Călţun jeszcze dosyć daleko. Z góry dobiegały nas tylko wrzaski „Steauy”... Bez komentarza. Mieliśmy schodzić przez Strunga Doamnei, ale po rekonesansie wybraliśmy Strunga Dracului (popularnie: Stringi Drakuli), które nie wydawały się zbyt straszne. Schodzi się wąską rynną, właściwie kominem ubezpieczonym łańcuchem. Generalnie nie jest źle, choć chyba ciut ostrzej niż na Zawracie, ale plecaki mocno dały nam się we znaki i w jednym miejscu nie obyło się bez ściągania ich i podawania w dół. Zaraz na początku zdarzyła się rzecz dla wszystkich śmieszna, a dla Anki straszna, bo przy jakimś pięciometrowym kroku pękły jej spodnie i to nie jakoś tam zwyczajnie, ale w pionie – od kolana prawie po pas...
Zejście zajęło nam dużo czasu i gdy myśleliśmy, że to już koniec atrakcji, nagle trafiliśmy na jeszcze jeden kawałek łańcuchowy, który ostatecznie nas wymęczył, ale po którym było już normalnie, to znaczy żwir, kamienie i takie tam. :)
Nad Călţun ruszyliśmy prawie biegiem, bo głód coraz bardziej dawał nam się we znaki. Nie załapaliśmy się już na słońce, za to wiało cholernie. Rozbiliśmy namioty na morenie nad stawem w jedynym chyba znośnym miejscu – pod względem płaskości i czystości. Płaskość wkrótce okazała się niedoścignionym marzeniem, zresztą czystość też, bo wszędzie walały się puszki, papiery, worki, plastiki i inne bzdury, nie mówiąc o całych plantacjach kup tu i ówdzie znajdowanych wśród traw.
Pierwszą potrzebą było zaspokojenie głodu. Chłopcy robili premierę liofilizatu, ja TaoTao z wołowiną. Cytuję: „liofil wporzo, smaczny, ale mogłoby być troszkę więcej, żeby się zaspokoić do pełna”. Za to Tao to taki lepszy chińczyk i jak się go uzupełni suchą krakowską i oregano, to wychodzi naprawdę smaczne i pożywne danie.
Szybkie mycie bez fajerwerków, bo wokół pełno ludzi – refugiul zapełniony, namiotów jak na kempingu...
Już po ciemku doszła dwójka Polaków, którzy rozbili się obok, gdy my wpadaliśmy już w objęcia Morfeusza...
Natalia

DZIEŃ 7

Piątek, 10 VIII 2007

Lacul Călţun (2135) → Vârful Lăiţel (2390) → Vârful Paltinului (2399) → Lacul Bâlea (2030)
Şaua Caprei (2315) → Refugiu Fereastra (2000)

Dziwne jest, jak idziesz i nie ma ekstremy...
Plany mamy ambitne – dotracie do Refugiu Fereastra. Pobudka o 5:30. Wszystkie namioty śpią jeszcze, a my już ostro zbieramy się do przygotowania śniadania. Pogoda od wczoraj mocno „siadła” i dookoła wiszą ciemne chmury, zwłaszcza nad Negoiu. Kiedy już zbieraliśmy się do zwijania namiotów, znad Negoiu dobiegły nas odgłosy do złudzenia przypominające burzę. Jako że z samego rana na nasze tropiki spadło kilka kropel deszczu, postanowiliśmy nie bagatelizować znaków nieba i chwilę poczekać. W tym czasie ekipy z pozostałych namiotów zaczęły się zwijać. Z nadchodzącej burzy jednak nic się nie wykluło, a więc i my ok. 9:00 szybko zebraliśmy nasze cortule. Znad jeziora Călţun wyruszyliśmy jako jedna z ostatnich ekip. Szlak z początku wiódł niezbyt przyjemną granią prowadząc nas pod podejście na Vârful Lăiţel. Potem ostra wyrypa na spowity chmurami szczyt. Pogoda zdawała się stabilizować, ale poziom tej stabilizacji kazał wciąż być czujnym. Pamiątkowa fotka na szczycie i ruszamy. Zejście z Vf. Lăiţel do przyjemnych nie należy, podobnie jak długi trawers Vf. Laiţa. Niewielkie odcinki szlaku są tu zabezpieczone linkami. Widoków nie mieliśmy żadnych, bo wciąż szliśmy w chmurze, która nie dawała nam spokoju od Lăiţela. Tuż po przejściu kolejnej linowej przeszkody usłyszeliśmy grzmoty. Zbiegło się to z uderzeniem pierwszych kropel deszczu. Cóż było robić. Zakładamy pałatki i chowamy się pod, a właściwie obok głazów, które stanowiły namiastkę daszku. Deszcz nieco się nasila, a grzmoty są coraz głośniejsze. Błyska się. Siedzimy jak króliki i staramy się jak najmniej zmoknąć. Czuję, że moja pałatka przepuszcza trochę wodę, zwłaszcza na zamku. Najważniejsze, żeby nie przemoczyć butów i dobrze osłonić plecaki.
Burza trwała około godziny. W końcu chmury się przerzedziły. Przestało padać. Przyszła pora liczenia strat, jednak poza mokrymi spodniami, zwłaszcza na tyłkach, udało się nam obronić. Zdziwiło mnie, że mimo deszczu i burzy naszą kryjówkę minęło kilku idących bez pałatek turystów. Nie pytam, co mają w plecakach.
Z powodu burzy i chmur straciliśmy orientację i nie wiedzieliśmy, czy szczyt Laiţa już obeszliśmy, czy nie. Teraz okazało się, że do podejścia na Paltinului mamy już bardzo mało drogi. Chociaż szczyt jest wysoki, podejście na niego nie jest wymagające. Na wschodniej, płaskiej stronie szczytu pasło się stado owiec. Zrobiliśmy kilka fotek w tym przepięknym miejscu i ruszyliśmy w stronę jeziora Bâlea.
Przy zejściu duże wrażenie robiła na nas szosa transfogaraska, choć trzeba przyznać, że niesamowicie szpeci góry. Dodatkowo dobiegająca z dołu muzyka i przechodzące przez szlak ogromne stado owiec dodają temu miejscu kolorytu. Po pokonaniu stromego zejścia wkroczyliśmy w ten cały rozgardiasz. Początkowo szliśmy przez stragany z pamiątkami i żywnością. Kupiłem ser po 20 lei/kg. Bardzo dobry. Polecam również suche precelki i banany (4 leje/kg). Jeżeli chodzi o coś do zjedzenia na szybko, to jest bardzo drogo, szczególnie kiełbaski itp. Kiedy już myśleliśmy, że nici z zaplanowanego obiadku, sprawdziliśmy jeszcze ceny w Cabană Paltinu. Ku naszemu zdziwieniu można tu było dostać słuszne porcje w niezłych cenach. Cóż było robić. Rozsiedliśmy się wygodnie i przebieraliśmy w menu. Przed posiłkiem postanowiłem jeszcze skorzystać z WC, ale że było płatne, udałem się na pole w poszukiwaniu jakiejś skały. Wracając nieco pomyliłem drogi do cabany i trafiłem na budę z psem, który się na mnie rzucił. Na szczęście był uwiązany. Musiałem jednak ratować się ucieczką. Nie zauważyłem stojącego obok drugiego kundla, który widząc, że biegnę, zaatakował mnie. Uciekłem w porę na schody.
Po powrocie do cabany i wybraniu dań czekaliśmy długo na obsługę. Natalia zamówiła zupę i mamałygę, podobnie jak Siostry. Przemo wybrał bronksa z Timişoary i filety z kurczaka z frytkami i surówką, a ja zupę i filet z frytkami. Najedliśmy się jak nigdy. Polecam wizytę w Cabană Paltinu!
Najedzeni i nieco ospali ruszyliśmy szlakiem niebieskiego trójkąta na przełęcz Şaua Caprei. Widok, jaki się stąd rozpościera, jest przepiękny. Nad jeziorem Capra jest doskonałe miejsca na biwak. Nasz cel to jednak Refugiu Fereastra. W pobliskim strumyku uzupełniamy zasoby H2O i wspinamy się na grzbiet odchodzący ze szczytu Vf. Capra (2494). Po jego osiągnięciu otwiera się widok na ogromny kocioł ograniczony od wschodu przez Vf. Buda i Vf. Muşeteica, przypominający Matterhorn. Robimy mały odpoczynek i analizujemy sytuację pod kątem rozbicia namiotu. Idziemy sprawdzić te miejsca. Podczas gdy ja starałem się znaleźć odpowiednie miejsca na biwak, Przemek rozmawiał z dwójką idących z naprzeciwka turystów, skąd i dokąd idą, gdzie nocowali itp. Tłumaczył im też po angielsku, jak dojść do restaruracji nad Bâlea Lac, w której jedliśmy obiad. Zapomniał jednak nazwy cabany i krzycząc, zapytał o nią Natalię. Na to jeden z gości odpalił: „Spoko, my też jesteśmy z Polski”. :) Rozmawialiśmy z nimi jeszcze chwilkę. Powiedzieli nam, że idą od Piatra Craiului przez Iezer i Fogarasze, czyli tak jak my, lecz w odwrotną stronę. W Iezerze dopadła ich burza i udało się im schronić w stânie pod Vf. Roşu.
Miejsca na biwak okazały się niestety fikcją. Ruszyliśmy więc do schronu. Z mapy wynika, że aby się do niego dostać należy wyjść na Portiţa Arpaşului, a potem zejść do kotła. Udało się nam jednak znaleźć skrótowy szlak czerwonego kółka, dochodzący przy skalnym żebrze. Po drodze do refugiu minęliśmy potok. W okolicy schronu już wody nie było, za to była napis mówiący, że apę można pobrać właśnie z napotkanego przez nas wcześniej źródełka.
Wbrew pozorom w okolicy schronu ciężko znaleźć miejsce na biwak. Rozbiliśmy się więc nieco dalej od niego w stronę wody. Nasz namiot stał nieco wyżej, natomiast Siostry ulokowały się w położonym niżej dołku. Do wody trzeba było iść kawałek, ale umyliśmy się i zjedliśmy kaszę z soczewicą. Nasz niepokój wzbudziły ewidentnie frontowe chmury napływające z południa. Sytuacja rozwijała się na tyle powoli, że zdążyło to uśpić naszą czujność i jak już wygodnie leżeliśmy w śpiworkach, usłyszeliśmy grzmoty i zaczęło się błyskać. Podjęliśmy szybko decyzję o ewakuacji, bo sytuacja przypominała tę z Tarniţy „La Cruce” z Gór Rodniańskich z ubiegłego roku. Z włączonymi czołówkami ruszyliśmy w stronę refugia z rękami pełnymi spakowanych naprędce rzeczy. Schron był zajęty przez 4 Rumunów i 2 Polaków. Ciężko było się zmieścić, ale udało się. Pobiegliśmy jeszcze po pozostawione w miejscu biwaku namioty. Zdążyliśmy na około 30 minut przed rozpoczęciem nawałnicy.
W schronie panowała straszna duchota. Od dwójki Polaków z Warszawy unosił się straszny smród. Pewnie nie myli się od początku wyjazdu. Zapach czwórki Rumunów dopełniał katastrofy. Rumuni mieli ze sobą pełno alpinistycznego szpeju: liny, kaski itp. Polacy szli natomiast od Zărneşti przez całe Fogarasze. Pod Urleą przeżyli atak psów, co skończyło się dla nich utratą namiotu i odtąd musieli spać w schronach.
Położyliśmy się w śpiworach. Plecaki leżały jeden na drugim na betonowej podłodze. Na zewnątrz szalała burza. Lało niemiłosiernie. Dwa pioruny strzeliły tuż obok nas. Wiatr był bardzo silny i w głębi duszy każdy z nas cieszył się, że jesteśmy tej nocy tu, a nie gdzie indziej. Rumuni rozmawiali jeszcze chwilę i poszli spać. My też mimo grzmotów usnęliśmy, ale nie bez trudności.
Kuba

DZIEŃ 8

Sobota, 11 VIII 2007

Refugiu Fereastra (2000) → Portiţa Frunţii (2174) → Strunga Podragului (2135)
Curmătura dintre Lacuri (2270) → Cabană Podragu (2136)

„A po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój”.
Blaszana puszka, przypominająca z daleka apteczkę samochodową, stojąca pośród piarżysk, zagubiona wśród kilometrów sześciennych nieogarnionej przestrzeni, zapewniła nam całkiem spokojną noc. Mimo że nie uważaliśmy blaszanego budynku za najlepszą ochronę przed silną burzą, stwierdziliśmy, że Salvamont wiedział, co robi, budując taki refugiul.
Obudziliśmy się o 6, ale ponieważ cała załoga jeszcze smacznie spała, przełożyliśmy pobudkę na godz. 8. Z nocnej wichury pozostał tylko silny wiatr. Gdy szedłem rano z Kubą po wodę, mieliśmy okazję obejrzeć miejsce, w którym stały wczoraj nasze namioty. W obniżeniu zajętym przez namiot Sióstr znajdowało się teraz niewielkie bajoro. Decyzja o ucieczce do refugiu była zdecydowanie słuszna.
Parę minut po 10 wyruszyliśmy na szlak. Szybko wspięliśmy się na przełęcz Portiţa Arpaşului, podążając za znakami żółtych trójkątów. Tu musieliśmy podjąć decyzję, czy iść granią czerwonym paskiem przez dość trudne według przewodnika szczyty Arpaşu, czy też paskiem niebieskim, trawersującym grań od północy. Ze względu na porywisty wiatr wybraliśmy opcję drugą.
Szlak ten okazał się żmudny i wyczerpujący, choć mapa wcale nie wskazywała na takie trudności. Mieliśmy do pokonania 3 przełęcze na zagradzających nam drogę żebrach: Portiţa Frunţii, Strunga Podragului i Curmătura dintre Lacuri. Zejścia na przemian z podejściami, często strome, okazały się bardzo męczące. Po drodze spotkaliśmy wielu turystów – widocznie nie tylko my zrezygnowaliśmy z przejścia granią. Napotkaliśmy m.in. troje przedstawicieli południowej Polski (Wrocław, Kraków, Mielec). Przejście było męczące, ale nie ma co narzekać, przynajmniej coś widzieliśmy. Grań tonęła w chmurach. Przed 14 doszliśmy wreszcie do Cabană Podragu. Obiekt ten znajduje się w zarządzie energicznej, władającej trzema językami Rumunki. Ordnung must sein! Po dokładnym wyczyszczeniu butów i zostawieniu plecaków w holu, pozwoliła nam wejść do jadalni. Nie zdecydowaliśmy się na kupno żadnego posiłku, bo albo były zbyt drogie, albo nie było tego, czego sobie życzyliśmy. Pogoda nie zapowiadała się najlepsza, a nas powoli dopadał kryzys. Byliśmy już zmęczeni dzisiejszym przejściem. W końcu zrezygnowaliśmy z pierwotnie planowanego dojścia do Refugiu Portiţa Viştei pod Vf. Moldoveanu. Po pewnym czasie pojawili się nasi znajomi znad jeziora Călţun – para turystów z SKPB z Łodzi: Asia i Bartek. Rozmawialiśmy dłuższy czas. Okazało się, że są w drodze od 3 lipca i do początku listopada zamierzają przejść cały łuk Karpat. Jak rzekł Kuba – pokazali nam nasze miejsce w szegeru. Dyskusja trwała w najlepsze, a tymczasem pogoda, zaskakując wszystkich, diametralnie zmieniła oblicze. Około godz. 16 na niebie zostało niewiele chmur, od czasu do czasu przesłaniających słońce. Zrobiło się ciepło. Nie namyślając się długo, rozstawiliśmy namioty pomiędzy potoczkami i stawkami powstałymi pod jeziorem Podragu w wyniku ciągłych opadów. Nadarzającą się sposobność wykorzystaliśmy w pełni – wzięliśmy wszyscy kompleksową kąpiel i zrobiliśmy tęgie pranie. Czynności te wzbudziły wielkie zdziwienie wśród gości schroniska, którzy bez skrępowania obserwowali nas spod odległego o 5 minut budynku. My również specjalnie się nie krępowaliśmy – ablucje w pełnym słońcu trwały dość długo. Nie rozumiem, jak można, będąc w górach, nie myć się przez kilka dni, tym bardziej, że wody jest pod dostatkiem. Jest co prawda zimna, ale żadne z nas jeszcze od niej nie zachorowało. Nie wiem, może dla niektórych zapach à la pijak-śmierdziuch z piosenki Pogodno jest wyrazem prawdziwej szkoły przetrwania. My mówimy zdecydowanie NIE.
Słonko świeci, gacie się suszą, Natalia robi obiad, sielanka. Byłoby to jednak zbyt piękne. O 18 znad grani zaczęły wyłazić chmury. Pytanie: deszczowe czy burzowe? O 19:30 już znaliśmy odpowiedź. Decyzja – ewakuacja do cabany. Po szybkiej akcji, o godz. 20, gdy niebo rozświetlały już burzowe flesze, wchodziliśmy do budynku. Przy wejściu spotkaliśmy znajomą parę, jednak oni postanowili nocować w namiocie. Szacunek! Nocleg kosztował 25 lei od osoby. Drogo, ale nie żałowaliśmy potem tej decyzji. Kolejna noc burzowa. I znowu burza się nie oszczędzała. Grzmiało i błyskało się silnie, szczerze współczuliśmy wszystkim pod namiotami. Oprócz pary z Łodzi dwóch chłopaków z elektroniki i telekomunikacji na AGH spało w namiotach. Natomiast my siedzieliśmy w jadalni w międzynarodowym towarzystwie Niemców, Węgrów, Czechów i Rumunów. W schronisku nie ma łazienki, jest tylko WC – klasyczna małyszówka. O 22 szefowa gasi światło i trzeba iść spać.
Przemek

«    1  ·  2  ·  3  ·  4  ·  5  ·  6  ·  7  ·  8    »


© 2008   –   Zespół EKSTREMA.NET