Relacja z wyprawy w Góry Fogaraskie, Iezer-Păpuşa, Piatra Craiului i nad Morze Czarne
Rumunia, 4-25 sierpnia 2007
«
1 ·
2 ·
3 ·
4 ·
5 ·
6 ·
7 ·
8
»
DZIEŃ 15
Sobota, 18 VIII 2007
Poiana Tămăşelului (1400) →
Vârful Tămăşel (1644) →
Vârful La Om (2238) →
Refugiu Grind (1620) →
dolina Vlăduşca (1350)
Poranek powitał nas o 5:30, gdy było jeszcze prawie całkiem ciemno. Butla gotowała wodę
tak powoli, jakby bardzo, ale to bardzo jej się nie chciało, więc czekaliśmy niecierpliwie,
siedząc nad pustymi kubkami. W końcu się udało i na śniadanko znowu nieśmiertelne musli
z kisielem albo mlekiem w proszku. Szczerze mówiąc, to nie mogę się doczekać kefiru albo jogurtu,
nie mówiąc już o innych pysznościach.
Wyruszyliśmy parę minut przed 8, zatankowawszy wodę do pełna, żeby wystarczyło na cały dzień.
Najpierw trochę przez las, dalej dla urozmaicenia wiatrołomy i skakanie po drzewach, na
szczęśnie w cieniu, bo skalisty grzebień Piatry skutecznie osłaniał nas przed słońcem.
Szlaki są znakowane w jakiś dziwny sposób, bo na drzewach są po 3 różne znaki, które biorą
się znikąd i nagle też się odłączają, znikają i pojawiają się... Katastrofa, często nie wiadomo,
co się dzieje i dokąd się idzie...
Po drodze, już w miejscu gdzie czerwony pasek prawie dochodzi pod skały, jest mała polanka,
a na niej trudny do zauważenia znak IZVOR, czyli ŹRÓDŁO, ze strzałką i niezłe miejsce na
rozbicie namiotu.
Przed nami pionowa ściana wapienna, pod nią rumowisko białych skał. Widok zapiera dech w
piersiach i nie ma sensu opisywać tego wrażenia, bo to i tak nie odda prawdy. Szliśmy u
stóp białego monolitu, trochę jak pod Uluru! Trawers dość długi i monotonny, choć skała i
tysiące gatunków roślin urozmaicały drogę. Wreszcie weszliśmy na szlak prowadzący w górę
na La Om i po chwili zaczęło się robić ostro i coraz ciekawiej. Krótka przerwa na batona i
dalej stromo, już prawie tylko wspinaczkowo. Przyjemność zakłócali Rumuni, którzy spuścili
na nas parę kamieni po tym, jak na chama wryli się przed nas na łańcuchach...
Wyjście jest bardzo długie i trudne, ale do zrobienia, nawet z dużym plecakiem, ale chyba
tylko w górę, bo schodzenie chyba nie byłoby ani mądre, ani wskazane. Wreszcie wyskoczyliśmy
na przełęcz Grind, na której stoi refugiul w kształcie piłki, zupełnie jak na
Curmătura Zârnei, tylko mniej zniszczony. Ale syf wokół taki sam... Na Om (2244 m)
już tylko rzut beretem, więc rozsiedliśmy się na szczycie na uzupełnienie napojów, pokarmów,
cukru, zapotrzebowania na widoki. Zebrały się chmury i napędziły nam lekkiego stracha, że
po południu może być burza. Zresztą nawet sąsiednie Bucegi były prawie zupełnie zamglone i
tylko majaczyły niewyraźnie. Stwierdziliśmy, że nie idziemy górą, żeby się nie zapchać w
jakiś ciężki teren przy schodzeniu i poszliśmy czerwonym paskiem z La Om do Refugiu Grind.
Idzie się strasznie stromym stokiem, po osypujących się kamieniach, prawie bez końca.
Męczarnie zmęczonych nóg i bolących kolan przerwał krótki odpoczynek przy refugiu,
który okazał się niezłą budką Salvamontu, niestety bez wody w pobliżu. Przy dalszym zejściu
trochę się pogubiliśmy na tych głupich znakach i musieliśmy się kawałek wracać i ryć przez
górkę i parów, aż wreszcie trafiliśmy na właściwy szlak (czerwony krzyż przez dolinę
Vlăduşca do Zărneşti) i rozbiliśmy się na polanie przy lesie. Mycie,
a potem ognisko, gotowanie kolacji, siedzenie i gadanie. I tak do teraz.
Robi się coraz ciemniej, czuć już koniec górskiej części wyprawy. Siostry i ja mamy jeszcze
niedosyt i ciągnie nas dalej w Bucegi, bardzo nie chcemy jeszcze schodzić do miasta. Za to
chłopcy marzą już tylko o kotletach i udkach z kurczaka i mają już dość gór. Konflikt
interesów. ;) Natalia
DZIEŃ 16
Niedziela, 19 VIII 2007
Dolina Vlăduşca (1350) →
Zărneşti (720) →
Râşnov →
Bran →
Braszów (Braşov) →
Dârste
Nadszedł czas opuszczenia gór. Jako że chcieliśmy zobaczyć jeszcze dzisiaj Bran
i może też Râşnov, wstaliśmy wcześnie, to znaczy jak zawsze o 5:30. W nocy
trochę padało i tropiki naszych namiotów ociekały wodą. Krótkotrwałe suszenie niewiele
dało. Rozjaśniało się bardzo powoli, ale niebo nie było zaopatrzone w wiele chmur.
Deszcz nam chyba nie groził.
Wyruszyliśmy wcześnie, bo około 7:25. Droga biegnie przez niedźwidziogenne lasy doliny
Vladuşca. Ursów jednak nie widzieliśmy choć Natalia słyszała nocą jakieś
odgłosy koło namiotu, ale określiła je jako bardziej dzikowe. Idziemy szlakiem czerwonego
krzyżyka, który wprowadza nas w głębokie skały wąwozu, o którego istnieniu każdy z nas
dowiedział się, gdy wyszedł wczoraj na grań Piatra Craiului. Ściany wąwozu są wysokie i
strome. Tworzą piękne bramy, o wiele większe niż te, które znamy z Ojcowskiego Parku
Narodowego czy z Doliny Kościeliskiej. Po pewnym czasie droga gwałtownie odbija w lewo.
Idziemy dalej, ale po pewnym czasie orientujemy się, że zgubiliśmy szlak wychodząc
jakimś dziwnym trafem z wąwozu. Zauważamy jednak inną drogę, która biegnie do
Zărneşti. Odbijamy więc w prawo. Ruszam szybko naprzód i po przemaszerowaniu
około 200 m baczność i w tył zwrot. To, czego do tej pory nie widzieliśmy,
zobaczyliśmy teraz. Przeszedł przez drogę i nie mogąc sforsować skarpy wrócił
z powrotem w krzaki. Nie był chyba duży.
Mamy więc komplet wrażeń przyrodniczych. Jeden z 5.5 tys. rumuńskich niedźwiedzi
stał się naszym łupem. Pytanie, co robić dalej. Wszyscy mamy trochę w gaciach.
W pewnym momencie zobaczyliśmy idącą z naprzeciwka dwójkę starszych, jak się później okazało
niemieckich, turystów. Mówią, że też go widzieli. Skoro oni przeszli, to czemu
my się mamy bać? Idziemy. Miśka już nie było. Po chwili zgodnie z przewidywaniami
znów znaleźliśmy się w wąwozie. Znalazł się też szlak czerwonego krzyżyka. Mijamy
śmieszny grób z altanką i wchodzimy w kolejne skalne bramy. Jest tu wyznaczonych
pełno dróg wspinaczkowych, w tym niektóre o wysokim stopniu trudności i śmiesznych
nazwach, np.: Happy biceps to you, Andropausa,
Menopausa. Pierwsze domy Zărneşti osiągamy około 9:30.
Zărneşti z początku wygląda niczym wieś w Azerbejdżanie. Kury, konie,
psy, gęsi, wróble, koty, krowy wszystko idzie ulicą pełną dziur wypełnionych
gównem. Nad głowami szybują jaskółki. Jak wynika z internetu, autobus mamy o
10:00. Po przyjściu na dworzec okazuje się, że stoją tam 3 przegubowce, ale
żaden z nich nie zbiera się do odjazdu. Natomiast kierowca busa, mówi żebyśmy
jechali z nim, bo odjazd ma dosłownie za minutę, a następny autobus do Râşnova
jest dopiero o 15, coś takiego. Jedziemy za 4 leje. W Râşnovie kierowca wysadza
nas przy drodze na Câmpulung i pokazuje przystanek, na którym stoi już czerwony autobus
do Branu. Wysiadamy szybko i biegniemy. Zdążyliśmy. Nie ma dużego tłoku. Autobus całkiem na
poziomie. Wysiadamy w centrum wsi. Atmosfera jak na Krupówkach. Pod zamek prowadzi tu
zatłoczona aleja z tysiącem straganów pełnych tandetnych pamiątek z Draculą, który podobno
w zamku zatrzymał się na kilka dni. Rumuni zamienili jednak zamek w kurę znoszącą złote jaja,
gdyż odwiedzają go miliony turystów. Bilet wstępu na zamek pozwala zwiedzić również
przyległy do niego skansen. Za okazaniem legitymacji studenckiej kupujemy bilet wstępu
za 6 lei. Skansen jest w sumie nieduży. Okupuje go suka karmiąca kilka szczeniąt. Siadamy
na chwilę. Jemy. Dziewczyny zmieniają buciory na sandały. Zwiedzamy skansen, a potem zamek.
Zamek w Branie robi duże wrażenie. Wisi tu pełno zdjęć królowej Marii oraz księżniczki
Ileany. Godne uwagi jest sekretne przejście łączące poziom pierwszy i trzeci. Szkoda
tylko, że ludzi tu bardzo dużo i trzeba wszystko naprędce obejrzeć. Dobrze, że plecaki
udało się nam zostawić pod okiem pani muzealnej.
Po zwiedzeniu zamku robimy naradę. Pada propozycja udania się szybko do Braşova,
a jutro rano do Constanţy. Jest dopiero 13:00. Odrzucamy wspólnie możliwość noclegu
na kempingu Dracula, który i tak nie wiemy, gdzie się znajduje. Idziemy szybko
na przystanek autobusowy, jednak najbliższy kurs do Braşova jest dopiero o 13:38.
Kupujemy z Przemkiem po lodzie. Na przystanku spotkamy dwójkę Polaków jadących do Stambułu.
Panuje tu straszny tłok, więc parę minut przed odjazdem zajmujemy miejsca dogodne do
wepchnięcia się. Spychamy starsze babcie mistrzynie w ryciu się, choć niektóre
są od nas przebieglejsze i jak już przyjechał autobus, były przed nami. Odjeżdżając
widzimy na ulicy Bartka poznanego w Fogaraszach! Wymieniamy przez szybę pozdrowienia.
Bartek krzyczy, że zgubili aparat! Mam nadzieję, że go odnajdą, bo zginęłoby pełno
zdjęć z kawału wyprawy. Autobus jedzie powoli. Są korki i dużo czasu zajmuje wydostanie
się z Branu. W Braşovie jesteśmy przed 15:00. Ucieka nam autobus nr 22 do centrum.
Postanawiamy iść na piechotę. Stanowczo odradzam ten wariant. Dworce braszowskie znajdują
się na obrzeżach i dotarcie z nich do centrum zajmuje prawie godzinę. Gdy już się nam udało,
byliśmy bardzo zmęczeni. W pierwszej kolejności kupiliśmy melony i arbuzy. Potem przyszła
pora na małe zakupy, w tym piwa Ursus, którym zamierzaliśmy uczcić spotkanie niedźwiedzia.
Następnie poszliśmy na rynek i usiedliśmy, aby zjeść nasze owoce. Niestety mój melon okazał
się cały sfermentowany. Chciałem zaoszczędzić i kupiłem tańszego. Podczas gdy reszta ekipy
zajadała, poszedłem do kantoru, aby wymienić euro. Zapytałem czy pobierana jest komisja
(prowizja) i gdy usłyszałem negatywną odpowiedź, wymieniłem pieniądze, jak mi się zdawało
po kursie odczytanym z tablicy. Okazało się jednak, że zamiast kursu sprzedaży na tablicy
widniał oficjalny kurs bankowy, a kurs sprzedaży podany był na karteczce na szybie kantoru.
Oczywiście był o ok. 1/3 niższy od tego bankowego i zamiast 150 lei za moje 50 euro
dostałem około 110. Niezła wtopa. Byłem do tego bardzo głodny, więc poszedłem do KFC
i zamówiłem filet z kurczaka z ryżem. Reszta ekipy też tam dołączyła. Filet okazał
się niezbyt duży, więc nie najadłem się nim tak jak chciałem, ale w sumie nie było
najgorzej. Potem włóczyliśmy się trochę po mieście. Widzieliśmy najwęższą uliczkę
Europy Strada Sforii. Czarny Kościół zamknęli nam przed nosem.
Nadszedł w końcu czas udania się na kemping Dârste. Na dworzec pojechaliśmy
autobusem nr 51. Byliśmy na miejscu przed odjazdem pociągu. Przed wsiadaniem było
trochę zamieszania, bo pociąg się spóźnił i nie przyjechał na zapowiadany peron.
Można powiedzieć, że Braszów nie jest tak interesującym miastem jak Sighişoara
czy Sybin. Jest jednak ładnie położony i ma kilka ciekawych miejsc. Dobrze więc, że
obejrzeliśmy go tego samego dnia co Bran.
Pociąg osobowy do stacji Dârste jedzie 7 minut. Na kemping należy iść od stacji
wzdłuż głównej drogi w kierunku na Ploieşti ok. 1.5 km, a nie tak jak napisali
w przewodniku Bezdroży 500 m. Na miejscu byliśmy więc dopiero po 21. Wypiliśmy
nasze Ursusy, wzięliśmy prysznic w ciepłej wodzie. Nasze namioty rozbiliśmy w
sąsiedztwie cygańskiej rodziny, chyba z Galaţi. Ogólnie można powiedzieć, że
standard kempingu Dârste jest bardzo wysoki. Jest ciepła woda, miejsca do prania
i mycia naczyń. Pod prysznicami jest czysto. W kiblach też OK.
Usnęliśmy po 22:00. Kuba
DZIEŃ 17
Poniedziałek, 20 VIII 2007
Dârste →
Ploeszti (Ploieşti) →
Buzău →
Konstanca (Constanţa) →
Mamaia
Zapowiada się męczący dzień. Planujemy dostać się pociągami osobowymi z Braszowa
(Dârste) do Konstancy.
Wstajemy przed planowanym budzeniem o 6:30. Bez śniadania idziemy na stację kolejową
Dârste, skąd o 8:13 mamy pociąg do Ploeszti. Bilety kupiliśmy wczoraj. Skład był
dość załadowany, ale podczas jazdy u podnóża Bucegów ilość pasażerów stopniowo malała,
aż wreszcie siedzieliśmy razem. Do dworca Ploieşti Sud dotarliśmy o 10:37. Jedyne,
co wiedzieliśmy o tym mieście, to jego silne rafineryjne uprzemysłowienie, a ponieważ
temperatura powietrza coraz silniej dawała odczuć, że jedziemy na południe, nie ciągnęło
nas do centrum. Zrobiliśmy tylko zakupy w pobliskim markecie i na targu warzywnym.
Przyzwyczailiśmy się już do tego, że spożywanie arbuzów i melonów w miejscach publicznych
(tu: dworzec kolejowy) wzbudza sporą sensację. Ciekawym wynalazkiem spotykanym w miastach
południowej Rumunii są ogólnodostępne zdroje uliczne, w których można umyć ręce i
zaczerpnąć wody do picia, mając nadzieję, że jej cyrkulacja nie jest zamknięta.
W południe słońce smażyło już konkretnie. O 13:15 lekko podsmażeni odjechaliśmy do
Buzău. Podczas tej podróży kompletnie nic się nie działo. Za oknem bezkresne
równiny z postkomunistycznymi przemysłowymi obiektami, a w środku smród z kibla,
dobiegający przez drzwi, samootwierające się przy ruszaniu z kolejnych zapadłych
stacyjek.
Do Buzău przyjechaliśmy z lekkim opóźnieniem ok. 15:00 zamiast 14:51. Szybko
kupiliśmy bilety i wsiedliśmy do składu jadącego do Konstancy. Pociąg już stał na
peronie, a większość miejsc była zajęta. Ja usiadłem koło 18-letniego Rumuna, z którym
bardzo długo rozmawiałem na wiele tematów: geografia Rumunii, historia, literatura,
społeczeństwo, polityka etc. Udzielił mi kilku ważnych informacji o Konstancy, w której
mieszka. Jazda ciągnęła się jak flaki z olejem. Koło godz. 19 przejeżdżaliśmy przez mosty
na Dunaju. Mniejszą gałąź w Feteşti, a większą w Cernavodă. Tuż obok mostów
kolejowych znajdują się XIX-wieczne, historyczne, potężne mosty żelazne zaprojektowane
przez Anghela Saligny. Dowiedzieliśmy się o tym od naszego nowego rumuńskiego kolegi.
Po przekroczeniu Dunaju zobaczyliśmy elektrownię atomową i śluzę między Dunajem a kanałem
DunajMorze Czarne. Dalsza podróż trwała potwornie długo. Pociąg jedzie całkiem szybko
przez miasta o orientalnych nazwach (Medgidia, Basarabi), ale przepuszcza wszystkie możliwe
składy, nawet towarowe. W wagonach nie zostało już wielu pasażerów. Nawet najwytrwalsi
tubylcy mieli dość tej podróży.
O 21:17 powinniśmy byli być w Konstancy. Przyjechaliśmy z 20-minutowym opóźnieniem. Po
zasięgnięciu informacji na temat drogi powrotnej złapaliśmy bus jadący do Mamai (busy
nr 23 i chyba 310 odjeżdżają z przystanku położonego jakieś 50 m od wyjścia z dworca w
kierunku lewo-skos). Kierowca dopakowuje pasażerów, ile wejdzie, więc z wyjściem przy
Campingu S już za Mamaią mieliśmy spore trudności. Udało się. O 22:45
rozbijaliśmy namioty. Kemping ma całkiem wysoki standard i, co ważne, bezpośrednie
wyjście na wybrzeże Morza Czarnego. Godzina 0:00, warstwica ZERO osiągnięta!
Przemek
«
1 ·
2 ·
3 ·
4 ·
5 ·
6 ·
7 ·
8
»
|