Strona główna Ekipa Wyprawy Porady Linki Projekty Galeria

   EKSTREMA.NET » Wyprawy » Rumunia 2007

Relacja z wyprawy w Góry Fogaraskie, Iezer-Păpuşa, Piatra Craiului i nad Morze Czarne

Rumunia, 4-25 sierpnia 2007

«    1  ·  2  ·  3  ·  4  ·  5  ·  6  ·  7  ·  8    »

DZIEŃ 21

Piątek, 24 VIII 2007

MamaiaKonstanca (Constanţa) → BuzăuSiculeni → ...

I rozpoczął się wielki COME BACK „do kraju tego, gdzie kruszynę chleba...”
Pismo może niepiękne, ale jedziemy pociągiem, a to powinno wiele usprawiedliwiać. :)
Pobudka ciut przed 5, szybkie pakowanie się, zwijanie namiotów (na szczęście nie wyszliśmy z wprawy), jeszcze prysznic na zapas przed trzydniową i dwunocną podróżą i wyszliśmy na busa. Pierwsza 23-ka nawet nie przyhamowała przy nas, ale na szczęście za parę minut podjechała kolejna, bardziej pusta i powiozła nas w stronę dworca w Konstancy.
Do odjazdu pociągu (osobówka Konstanca-Buzău 7:28-12:50) pozostała nam jeszcze godzina, którą spędziliśmy siedząc na peronie. W pociągu udało nam się zająć 2×4 siedzenia, których twardo się trzymaliśmy. Zresztą nie było strasznie dużo ludzi. Droga trochę się dłużyła, ale w sumie te 5 godzin z wąsem jakoś zleciało i wysiedliśmy w Buzău w najgorętszym skwarze dnia lejącym się z nieba i nawiewanym po torach... Siostry zostały na dworcu, a nasza trójka wybrała się na zakupy – po szamanko na drogę i owoce. „Schimbnęłam” jeszcze 10 € (po 3.20 RON), bo kasa jakoś szybko mi stopniała i poszliśmy. Dworzec jest chyba najbrzydszy, jaki w życiu widziałam, ale reszta całkiem całkiem, i gdy w końcu trafiliśmy na targ „otworzyło się siódme niebo”. :)) Wreszcie TANIO, DUŻO, PYSZNIE. Do tego supermarket, ciepłe bułeczki francuskie i drożdżowe... Mniam. Kupiliśmy trochę na drogę i co nieco do domów (dwulitrowe pifko Timişoreana :) i inne rzeczy).
Targ jest w okolicach centrum i właściwie trafiliśmy tam na czuja, bez problemu. Szybki powrót na dworzec i oto już szóstą godzinę siedzimy w osobówce do Siculeni (z Buzău 15:01, w Siculeni 21:50). Upał już zelżał, przynajmniej za oknem, ale nasz parowóz jest nadal rozgrzany jak wnętrze pieca. Czas płynie wolno na gapieniu się w szybę, gadaniu, czekaniu na następną stację, jedzeniu... Wjechaliśmy już w góry za Oneşti, pociąg opustoszał.
Z nudów i przegrzania podjęłam desperacką próbę kąpieli w umywalce w pociągowej łazience, która o dziwo zakończyła się sukcesem! Oczywiście nie obyło się bez gąbki, ale dla chcącego nic trudnego. :)
Kolejną atrakcją, jaka czeka nas jeszcze tego fascynującego dnia, jest przesiadka w Siculeni na akcelerat do Sygietu (22:29-7:17), więc oby dało się spać.
Trasa ma w sumie 812 km... Szok. Ale dom coraz bliżej, a wiadomo, że „nie ma jak u mamy cichy kąt, ciepły piec. Nie ma jak u mamy, kto nie wierzy – jego rzecz”.
Jeszcze mały P.S. :) Siculeni to mała stacyjka, cicha i pustawa ok. 22. Nasz accelerat przyjechał punktualnie, nie był zbyt zatłoczony. Jak na złość w naszym przedziale były już 3 osoby: baba i 2 gości. Gdy otworzyłam drzwi, aż mnie cofnęło... Smród tak wielki, jakiego nie znają obszczane uliczki Konstancy... Jakoś się wcisnęliśmy, 4 plecaki poszły na górę, jeden pod nogi. Umościliśmy się na naszych siedzeniach, otworzywszy okno najszerzej jak się dało. Na szczęście mieliśmy nad nim władzę, bo Rumuni siedzieli przy drzwiach. Zapowiadała się dłuuuga noc.
Natalia

DZIEŃ 22

Sobota, 25 VIII 2007

... → Sygiet (Sighetu Marmaţiei) → Satu MareCsengerMátészalka
ApafaNyíregyházaMiszkolc (Miskolc) → ...

Dziwne jest, jak jedziesz i nie ma ekstremy...
Moja bezsenność w nocnym acceleracie trwała przynajmniej do 3:00. Do tego złapałem chyba jakiegoś naddunajskiego wirusa, bo ból gardła nie ustępował. W Beclean pe Someş pociąg był o 2:44. O ile na wcześniejszych dużych stacjach (Gheorgheni, Topliţa) niewiele osób wsiadało, to w Beclean ruch był ogromny. Pełno jakichś dziadków i babć z torbami i różnymi innymi pakunkami. Po co? Dlaczego akurat tutaj? W pewnym momencie w całym tym jazgocie słyszę polski język. Do pociągu wsiadła para turystów z Warszawy. Z krótkiej wymiany zdań wynikało, że byli w Maramureş i Retezacie. Nie mają miejscówek i muszą drałować przez cały pociąg, aby uniknąć jazdy na stojąco nie wiadomo jak długo. Zamieniam kilka słów po rumuńsku z Serbem z sąsiedniego przedziału i idę spać. Po drodze budzę się często. Wymieniam spojrzenie z Asią, która cierpi z powodu śmierdzącego towarzysza. Jak widmo ukazują mi się nazwy kolejno mijanych stacji: Romuli, Vişeu de Jos. W Valea Vişeului jest już jasno. Budzimy się wszyscy. Śmierdziel wraz ze swoją towarzyszką gdzieś znikł, więc mamy więcej miejsca i więcej tlenu. Niektórzy zasypiają jeszcze na krótki czas. Koleś, który siedział po mojej prawej i przez całą noc pociągał braszowskiego ciuca, chciał usilnie nam coś wytłumaczyć, ale nic nie rozumieliśmy.
Na stację w Sygiecie pociąg wtoczył się o 7:30, czyli później o około 13 minut niż na rozkładzie. Wysiadamy. O dziwo nie czuję zmęczenia i jestem nawet wyspany. Dwójki z Warszawy nie widać. Idziemy do centrum. Po drodze Siostry kupują jogurt. Siadamy na ławeczce przed jakimś kościołem i jemy musli. Aśka gdzieś zniknęła. Jak się potem okazało, była w sąsiedniej restauracji (!) ale nie dlatego, że znudziło się jej musli. Myjąc ręce w fontannie została zaproszona do środka i dostała wodę zimną do butelki, a wrzątek do kubka. Zaparzyła sobie nawet herbatę!
Po śniadaniu oglądamy kilka kościołów i idziemy dalej północną z dwóch centralnych ulic. Po lewej mijamy targowy zaułek, a na wprost wyłaniają się warszawiacy. Proponują nam wspólną podróż do Lwowa. Jako że pociąg z Sołotwina jest o 15:30, postanawiają przekroczyć granicę około 13:00. My chcemy być tam nieco wcześniej, aby zrobić jeszcze małe zakupy na drogę. W dalszej kolejności idziemy pod Muzeum Ofiar Komunizmu. Z tabliczki wywieszonej na drzwiach wynika, że jest otwarte od 9:30. Postanawiamy je odwiedzić, jeżeli wstęp nie będzie drogi. Idziemy do parku w centrum. Zostawiamy tu plecaki i z Natalią idziemy na targ. Reszta zostaje.
Na targ w Sygiecie wchodzi się wąską uliczką. Z początku spotykamy tu ludzi, którzy przywieźli swoje skromne plony, aby je sprzedać. Widzimy babcię z wiaderkiem gruszek. Jedna ma tylko kubeczek kminku. Dalej dochodzimy do budki z chlebem, tanim jak nigdzie. Kupujemy bochenek twardego, ciemnego chleba po jedynie 0.85 lei. Dalsza część targu to już stragany z owocami poprzeplatane stoiskami z regionalnymi wyrobami drewnianymi, suszoną papryką i miodem. Kupujemy paprykę i cytrynę w nadziei, że obroni mnie przed chorobą. Natalia kupuje miód, śliwki i brzoskwinie.
Po zakupach idziemy do Muzeum Ofiar Komunizmu. Okazuje się, że wstęp kosztuje tylko 2.5 lei (ulgowy). Zbieramy całą kasę, którą mamy i wchodzimy w piątkę. Czasu nie mamy za wiele, więc zwiedzamy dość szybko. Sygieckie muzeum to jedno z trzech największych tego typu muzeów w Europie. Położone jest w budynku dawnego więzienia. Obsługa muzeum jest miła, młoda i zna angielski. Można wysłuchać tu też nagrania objaśniającego całość ekspozycji. Będąc w Sygicie należy koniecznie zobaczyć to miejsce.
Wychodzimy około 11:15. Idziemy szybko na przejście graniczne. Po pokonaniu połowy drogi szok. Z przeciwka idą warszawiacy. Pewnie czegoś zapomnieli, myślimy. G**** prawda. Most na Cisie zamknięty! Przejścia nie ma! Lecimy szybko na dworzec, aby zobaczyć, o której mamy pociąg do Tereswy lub ewentualnie do Rachowa. Po przyjściu na dworzec okazuje się, że ten do Rachowa odjeżdża za 1 minutę! Na stacji jednak nic nie stoi, tylko jakiś accelerat do Timişoary. O co chodzi? W kasie dowiadujemy się, że pociągi do Rachowa w ogóle nie jeżdżą, a te do Tereswy są tylko w poniedziałek, środę i piątek. Poza tym, jak wynika z mapy i z moich informacji z internetu, przejście w Halmeu jest tylko towarowe. Odrzucamy więc wariant dostania się na nie, podobnie jak podróż przez Suczawę. Witajcie, zielone wzgórza Zemplén!
Satu Mare. To miasto staje się teraz kluczem. Dostać się doń można tylko autobusem. Idziemy na dworzec autobusowy, który położony jest w pobliżu gară Sighetu Marmaţiei. Warszawiacy (Piotrek i Zuza) dołączają do nas. Podczas gdy nasza piątka leci zobaczyć rozkłady, oni zagajają kierowcę busa, który proponuje nam transport za 6 € od osoby do Satu Mare. Problem jest taki, że nikt z nas nie ma już lei. Euro mają tylko Siostry. Kantor jest w centrum miasta. Postanawiamy jednak, że do Satu Mare jedziemy od razu za pieniądze Sióstr, a kasę wymieni się na miejscu. Kierowca gada jeszcze trochę z rodziną. Niestety klucz do bramy dworca zostawił po drugiej jej stronie i musiał przedostać się do swojego busa forsując przeszkodę wspinaczką i skokiem. Spodnie szofera przez moment niebezpiecznie napięły się w tylnej części, jednak chęć zysku przeważyła i już po chwili ładowaliśmy nasze manele do bagażnika. Do środka z Natalią wzięliśmy melony. Kierowca jechał jak szalony, więc zjedzenie ich nie było rzeczą łatwą. Mijaliśmy kolejne miejscowości. Za nami pozostał wesoły cmentarz w Săpânţy. Wznieśliśmy się na przełęcz Huta ze schroniskiem i kempingiem nieopodal. Bramy do tak omijanej przez nas Niziny Węgierskiej otworzyło nam miasto Negreşti-Oaş. Przez moment serce miałem w gardle, bo wyprzedzający z przeciwka kierowca merola wyskoczył tuż przed naszym busem. Nasz szofer popisał się na szczęście umiejętnościami niczym startujący jutro w Stambule Robert Kubica i uciekł w porę na szutrowe pobocze drogi. Szczęście, że nikogo w tym miejscu nie było i nie stał tam żaden słup. Chwilę później znów było groźnie, bo kierowca jadący tuż przed nami nagle zrezygnował z wyprzedzania i gwałtownie zahamował. Mało co, a dostałby od nas solidny wjazd w dupę. Dalej do Satu Mare obyło się bez przeszkód. Pytanie otwarte: czy, a jeśli tak to gdzie, kryje się rumuńska drogówka? Między Sygietem a Satu Mare nie było jej w ogóle.
Dworzec autobusowy w sobotnie popołudnie wyglądał na opuszczony i zdawało się że nic na Węgry stąd nie jedzie. Od sprzedających bilety słyszeliśmy już na wejściu, że Csenger nu, Nyíregyháza nu, Miskolc tym bardziej nu i tylko Budapeszt może w nocy. Busów żadnych, jedynie taksówkarze, którzy już zwietrzyli łup. Okolice dworca autobusowego i położonego przy nim kolejowego są jakieś zaniedbane i puste. W ogóle nie przypomina to ani Klużu, ani Sybinu. Rozłupany beton i żadnych sklepów, i tym bardziej żadnych kantorów. Niestety. Nadzieję na wymianę kasy łączymy teraz z granicą lub z Csenger. Taksówkarze proponują nam podróż do Csenger za 50 lei/samochód. Wychodzi 100 lei na 7 osób. Do Mátészalka jest dwa razy drożej. Pozostajemy więc przy Csenger. Siostry znów płacą za kurs. Granicę przekraczamy po europejsku – od razu. Zaraz za nią stoją cinkciarze, u których przy dużym zniecierpliwieniu taryfiarzy wymieniamy złotówki (hrywien nie chcą, euro i lei nie mamy) na forinty. Oczywiście kurs jest znacznie zaniżony, ale co było robić? Znowu nas nabili. 100 HUF za 2 zł! Wymieniając 150 zł tracę około 40, ale gorsze byłoby zostanie w Csenger bez forintów.
Csenger okazuje się być zagubionym, ospałym miasteczkiem z jednej strony odciętym od świata zakolem Samoszu, a z drugiej – granicą. Szczęście mamy jednak spore, bo pociąg, a niewiele ich, odjeżdża stąd za około pół godziny (o 15:10). Kupujemy bilet od razu do Nyíregyháza, ważny w dowolnym kierunku w promieniu 100 km od Csenger. Na stacyjce jest pompa, więc myjemy się w miarę możliwości. Zuzia myje nawet włosy! Po kąpieli wsiadamy do oczekującego na stacji Bzmota i odjeżdżamy.
W międzyczasie przypomniałem sobie, że wieczorem z Budapesztu odjeżdża pociąg do Krakowa. Nie wiedziałem jednak, o której godzinie. Po przyjeździe do Mátészalka postanowiliśmy odnaleźć kafejkę internetową i sprawdzić rozkład jazdy wszystkich pociągów, które mogą nam się przydać. Wśród nich był również nasz pospieszny do Krakowa. Odjeżdżał z Miszkolca o 21:05. Co najważniejsze, okazało się też, że mamy połączenie Mátészalka-Miskolc, dzięki któremu zdążymy na 21:05 do Miszkolca.
Wizyta w tutejszej kafejce internetowej była w pewnym sensie wyjątkowa, bo nikt z przebywających w niej ludzi nie władał żadnym obcym językiem. Pozostało nam dogadywanie się na migi. Bilet do Miszkolca, włączając w to InterCity z miejscówką, kosztował 2545 HUF. Przy jego kupowaniu było sporo zabawy, bo nie byliśmy w stanie się dogadać z kasjerką. Dopiero gdy zapytała o liczbę osób i gdy spytała czy şapte, udało się! Dogadaliśmy się po rumuńsku!
Do Apafa (przed Debreczynem) dojechaliśmy na bilecie kupionym w Csenger. Siostry zadzwoniły do swojego taty, czy nie mógłby wyjechać po nie do Koszyc. Natalia też miała nadzieję na załapanie się na transport do Czudca wraz z Siostrami. A my, to znaczy reszta, mieliśmy problem. Kasa się skończyła, a czasu na jej wymianę nie było. Pozostawało znaleźć bankomat. W Apafa było to niemożliwe. Najbliższa okazja miała nadarzyć się w Nyíregyháza. Pociag przyjechał do Apafa z małym opóźnieniem, ale udało się zdążyć na przesiadkę.
Do Nyíregyháza dojechaliśmy bardzo szybko, ale tam czekała nas niemiła niespodzianka. IC do Miszkolca był opóźniony o około 20 minut. Oznaczało to, że będziemy tam mieli bardzo mało czasu na przesiadkę, zatem kasę trzeba było wybrać tu. Pobiegłem na dworzec w nadziei, że będzie tam bankomat. I był. Nie mogłem jednak wybrać z niego pieniędzy. Pobiegłem do Przemka. Jemu udało się pobrać 10 000 HUF. Potem spróbowałem znowu i wybrałem 7000 HUF. Kasa była, niestety prowizja też. W międzyczasie na sąsiedni peron przyjechał Bzmot z Mátészalka. Gdybyśmy nim pojechali, trochę byśmy zaoszczędzili i i tak zdążylibyśmy na IC.
W końcu przyjechał spóźniony InterCity do Miszkolca. Wagon z klimą, idealnie wyciszony. Gburowaty konduktor wyglądał jak typowy Czech. Jedynie WC nie wykazał się nadzwyczajnym komfortem. W jednym brakowało wody, a w drugim mydła. Pociąg do Tokaja dojechał w 15 minut – średnia około 140 km/h. Potem było ciepło powitane przez nas Mezőzombor (patrz: relacja sprzed roku), dalej Szerencs i w końcu Miskolc Tiszai pu.
Pędem pobiegliśmy do kasy po bilety. Okazało się, że te do Koszyc, kupowane przez Siostry i Natalię są w przyzwoitej cenie, jednak te do Muszyny strasznie drogie. W Muszynie planowaliśmy kupić bilety w taryfie krajowej, żeby uniknąć płacenia za międzynarodową. Później jednak okazało się, że między Słowacją a Węgrami jest jakaś umowa i bilety są tańsze. Mogliśmy jechać do Plaveca i tam kupić przejściówkę.
Na peronie w Miszkolcu okazało się, że znów nasz pociąg jest spóźniony. Mieliśmy jeszcze sporo czasu, więc z Przemkiem poszedłem do kasy, żeby zapytać czy jest zniżka studencka na bilety. Niestety nie było. Potem jadłem chleb z dżemem kupionym przez Siostry w Mátészalka. Słuchaliśmy opowieści jakichś Niemców, którzy podobno chcieli przejechać rowerami przez Cisę w Sygiecie na stronę ukraińską, ale pogranicznicy im nie pozwolili. Bez komentarza. Z tego co wiem, to Rumunia i Ukraina nie są w strefie Schengen. :)
W końcu przyjechał międzynarodowy pociąg do Krakowa. Przez chwilę chyba spałem. Potem była granica, a potem Koszyce. Siostry z Natalią wysiadły. Przywitał ich tata Aśki i Anki z herbatą w termosie. Przemek, ja i warszawiacy ruszyliśmy dalej.
Kuba

DZIEŃ 23

Niedziela, 26 VIII 2007

... → Koszyce (Košice) → Kraków

Już niewiele zostało do napisania.
Gdy dziewczyny wysiadły w Koszycach, pozostało nam tylko zasnąć. Podejrzewam, że to wysoka cena podróży międzynarodowej odstrasza pasażerów. Ludzi jadących tym 10-wagonowym składem dałoby się zmieścić w jednym wagonie, ale tym lepiej dla nas – mieliśmy mnóstwo miejsca do dyspozycji. Zająłem z Kubą cały przedział i błyskawicznie usnęliśmy na swoich miejscach. Wreszcie na leżąco! W porównaniu z poprzednią nocą, ten sen mieliśmy wysokiej jakości, zwłaszcza że tego dnia dużo przeżyliśmy. Warszawiacy zasnęli jeszcze szybciej niż my w sąsiednim przedziale.
Nocna podróż to nieuporządkowany ciąg obrazów, zupełnie jak po pijaku. ;) Kilka razy nękali nas konduktorzy, celnicy i Bóg wie, kto jeszcze. Żeby uprościć sprawę, wszystkim pokazywaliśmy i bilety, i paszporty, nie otwierając nawet oczu. W środku nocy poszliśmy nawet kupić bilety z Muszyny do Krakowa. Pamiętam fragmentarycznie sympatyczną rozmowę z naszymi konduktorami. Oni sami stwierdzili, że powinniśmy byli kupić bilet z Miszkolca do Plaveca, potem bilet na odcinek graniczny do Muszyny i dopiero dalej, do Krakowa. A Słowacja ma z Węgrami umowę, więc bilety na pociąg przez te 2 kraje nie są liczone w taryfie międzynarodowej.
W momencie przewracania się z boku na bok, mignął mi za oknem dworzec w Starym Sączu. Po pewnym czasie pojawiła się Bochnia... trzeba wstawać. Z prawie godzinnym opóźnieniem przyjechaliśmy do Krakowa, mimo że pociąg gnał jakby był ciągle na Węgrzech. Na dworcu pożegnaliśmy się z Zuzą i Piotrkiem. Ich czekała dalsza podróż do stolicy.
Mimo że byliśmy zmuszeni do opracowania awaryjnego planu powrotu, dotarliśmy do domów wcześniej niż zakładaliśmy w przypadku podróży przez Lwów. Standing ovation! ;) Melony się nie zepsuły.
Niedziela, godz. 6:20, opustoszałe miasto. Ziewając, udaliśmy się z Kubą do domów, do swoich wygodnych łóżek, aby jeszcze choć na chwilę wrócić do Rumunii...
Przemek

«    1  ·  2  ·  3  ·  4  ·  5  ·  6  ·  7  ·  8    »


© 2008   –   Zespół EKSTREMA.NET