relacja góry fogaraskie gory relacja wyprawa fogarasze muntii fagarasului iezer papusa rumunia 2007 piatra craiului morze czarne dziennik opis moldoveanu negoiu strunga dracului konstanca sybin braszów constanta sibiu brasov
Relacja z wyprawy w Góry Fogaraskie, Iezer-Păpuşa, Piatra Craiului i nad Morze Czarne
Rumunia, 4-25 sierpnia 2007
«
1 ·
2 ·
3 ·
4 ·
5 ·
6 ·
7 ·
8
»
WSTĘP
Zafascynowani rumuńskimi Karpatami, postanowiliśmy w tym roku przemierzać dalsze ich szlaki.
Wybór padł na najwyższe pasmo Karpat Południowych Góry Fogaraskie.
Rozpiętość całego pasma w kierunku wschód-zachód wynosi ponad 70 km. Północne stoki gór
są skaliste i bardziej strome niż południowe, łagodniejsze i bardziej wydłużone. Najwyższym
szczytem jest Vârful Moldoveanu (2544 m n.p.m.). Oprócz niego jeszcze 5 wierzchołków
przekracza wysokość 2500 m.
Góry Fogaraskie są popularnym miejscem dla miłośników trekkingu. Na popularnych
miejscach noclegowych można spotkać tyle namiotów, co na małych polach kempingowych. Trudno
o bezludne miejsca. Schronisk jest sporo, więc mniej zaawansowanych łazików również jest wielu.
Poza tym turyści niższej klasy zostawiają tam tony śmieci. Do wszystkich wybierających się tam
apelujemy o zabieranie śmieci z sobą. To naprawdę niewielki wysiłek w porównaniu do wniesienia
tam zapasów żywności.
Na wschód od Fogaraszy znajdują się mniejsze pasma: Iezer-Păpuşa i Piatra
Craiului. Góry Iezer to łagodne stoki i bezludne połoniny. Po trudach pokonywania
Fogaraszy odpoczęliśmy tam w pełni. Najwyższy szczyt, Vârful Roşu, ma wysokość 2469
m. Natomiast Piatra to pasmo zupełnie niepasujące do całej okolicznej reszty. Jest to wysoki,
bardzo stromy wapienny grzebień. Wejście nań od zachodniej strony wymaga przynajmniej
elementarnych umiejętności wspinaczkowych. Mimo że góry te są niższe od pozostałych przez
nas odwiedzonych (Vârful La Om ma wysokość 2244 m), to wejście na nie najbardziej nas
zmęczyło. Ale było warto. :)
Korzystając z okazji, że jesteśmy blisko południowej granicy Rumunii, postanowiliśmy zajrzeć
do Konstancy nad Morzem Czarnym. Ponadto zwiedziliśmy parę innych miast: Sybin, Braszów, Sygiet.
Wyprawa nie była łatwa. Założyliśmy na początku, że nie będziemy schodzić z gór w doliny w
celach uzupełniania zapasów żywności. Należało więc zabrać ze sobą jedzenie na 2 tygodnie.
Masa startowa naszych plecaków dochodziła do 30 kg (znana masa niemal pełnego plecaka
Kuby 29 kg). Byliśmy pełni obaw, czy podołamy z takim ciężarem. Udało się. Nikomu
kolana nie wysiadły.
W miarę upływu czasu zamienialiśmy masę naszych plecaków na energię, może nie tak wydajnie
jak określa to wzór Einsteina, ale z dnia na dzień było zauważalnie łatwiej.
Zapasów ubywało 4-krotnie w ciągu dnia. Taki dobowy rytm ustalił się właściwie sam.
I tak, na śniadanie nieśmiertelne musli w zapychających ilościach (wiadomo, błonnik)
z czym kto lubi: mlekiem (z proszku), kisielem, budyniem, kakao. Drugi posiłek (i jedyny,
który nam się nie znudził w czasie całej podróży) to baton z energią, czyli snickers,
lion albo inny mars. Następnie było drugie śniadanie, z którego rozmaitością zawsze jest
problem (ciemny chleb, suchary, suszone wędliny, dżem, ryby), a pod koniec dnia syta
obiadokolacja (kasza lub soczewica z różnymi zupami, sosami, warzywami etc.).
W tym roku nasze przygody również uwieczniliśmy w dzienniku podróży, który publikujemy
w internecie. Ufamy, iż będzie pomocny dla osób planujących odwiedzenie tych terenów.
Życzymy miłej lektury!
DZIEŃ 1
Sobota, 4 VIII 2007
Rzeszów → Przemyśl → Medyka → Lwów → ...
Wyprawę naszą zaczynamy w Czudcu, w domu Natalii, gdzie wczoraj dojechaliśmy z Przemkiem
z Krakowa. Wstajemy o 5:00. Na polu leje równo. Do Rzeszowa zawozi nas tata Natalii. Ponieważ
deszcz nie ustaje, szybko zabieramy nasze niemalże 30-kilowe plecaki i biegniemy w stronę
budynku dworca. Po chwili zjawiają się też Siostry. Ich plecaki również nie grzeszą
lekkością. Podróż do Przemyśla, w czasie której jemy nasze musli z jogurtem, mija szybko.
Pociąg przyjeżdża punktualnie, tuż przed 8:00. Na miejscu nie pada już tak mocno, ale
działać trzeba szybko. :) W kantorze obok dworca autobusowego wymieniamy złotówki na
hrywny (1 UAH = 0.57 PLN). Asia udaje się jeszcze na eskapadę do miasta w celu uzupełnienia
zasobu lei, ponieważ przy zakupie waluty w Krakowie zamiast lei kupiła lewy. Niestety bus
do Medyki nam uciekł, ale na następny nie musimy długo czekać. Na przejściu jesteśmy około
9:00. Polską odprawę przechodzimy szybko, a po stronie ukraińskiej również nie schodzi nam
długo (ok. 25 min). Musimy się jednak sami domagać od celników karty imigracyjnej, bo nie
kwapią się z wydaniem nam jej. Deszcz wciąż nam towarzyszy. Na busa do Lwowa nie musimy w
ogóle czekać. Pakujemy się do środka i w strasznym ścisku dojeżdżamy do celu. Ponieważ
jest dopiero 12:30 CWE, a pociąg do Sołotwina mamy dopiero o 20:23, postanawiamy zrobić
wypad na miasto. Bety zostają w przechowalni. Do centrum jedziemy tramwajem nr 1. Zwiedzamy
rynek, kościół NMP, Arsenał i kościół ormiański. Robimy małe zakupy. Czasu do odjazdu
wciąż pozostaje nam sporo, więc postanawiamy go spędzić siedząc i nic nie robiąc na
Prospekcie Swobody. Moją uwagę przykuła rozgrywana na ławeczce partia szachów. Ponieważ
czarne właśnie wygrały, zwycięzca zaproponował mi grę, oczywiście na pieniądze. Jako że
w grę wchodzi tu niewielka kasa, dokładnie 2 UAH, zgodziłem się i zaryzykowałem. Po
losowaniu kolorów dokonanym przez Natalię rozpoczęliśmy grę. Grając czarnymi zostałem
szybko zmuszony do obrony Częstochowy. Potem partia stała się bardziej
wyrównana, a nawet udało mi się kilka razy napędzić stracha mojemu przeciwnikowi,
który wykonywał kolejne posunięcia, śpiewając jednocześnie różne żulerskie kawałki w
stylu Kochać nie warto (...), jedno co warto, to upić się warto. Partia po
zawziętej końcówce wieżowej zakończyła się promocją przez białe piona i moją klęską. No
cóż, kasa stracona, ale decyzji nie żałuję.
Przed udaniem się na dworzec poszliśmy jeszcze na mszę do kościoła NMP o godz 18:00.
Msza była w języku polskim. Potem pojechaliśmy tramwajem na dworzec odebrać bagaże i
prawie godzinę przed odjazdem zapakowaliśmy się do naszego wagonu plackartnego.
Po przejechaniu Samboru powoli wszystkim zachciało się spać. Kuba
DZIEŃ 2
Niedziela, 5 VIII 2007
... → Sołotwino → Sygiet (Sighetu Marmaţiei) → Salva → Dej → Kluż-Napoka (Cluj-Napoca)
Moim zdaniem nocną podróż pociągiem w wagonie plackartnym będziemy mogli zaliczyć
do najbardziej udanych. Na godzinę przed odjazdem skład stał już na lwowskim dworcu.
Odjechał punktualnie o 20:23 (czasu EEST, w którym dalej poprowadzimy relację). Wizja
14-godzinnej podróży do Sołotwina może w pierwszym czytaniu wydawać się mało optymistyczna
nic bardziej błędnego. Przede wszystkim wagon plackartny cechuje się bardzo
racjonalnym wykorzystaniem przestrzeni w jednym boksie znajduje się 6 składanych
prycz do leżenia. Do tego znalazło się jeszcze dość miejsca na olbrzymie bagaże (nie tylko
nasze). Okazało się, że w cenie biletu mamy możliwość skorzystania z materaca, poduszki i
kompletu pościeli (2 prześcieradła, poszewka na poduszkę, ręcznik). Opiekę nad wagonem sprawuje
prowadnik (tu: prowadnica), który sprawdza bilety, rozdaje wrzątek (darmowy) i
budzi pasażerów na ich stacji docelowej. Kultura podróżowania nocnymi pociągami jest u
Ukraińców bardzo wysoka. Ok. godz. 23 wszyscy już zasypiali.
Pociąg jedzie niezwykle wolno przez Sambor, Przełęcz Użocką, Użgorod (przy granicy z Węgrami),
Czop, Chust, aż do Sołotwina przy rumuńskiej granicy. Komfort swego snu zwiększyłem przez
zastosowanie stoperów do uszu. Dziewczyny obyły się bez nich. Dodatkowo sen uprzyjemniało mi
łagodne kołysanie, monotonny stukot kół i, co jakiś czas, gwizd spalinowej lokomotywy.
Do Sołotwina przyjechaliśmy po godz. 10. Przygraniczne mrówy pracują nawet w niedzielę,
dlatego wszystkie sklepy są otwarte, z czego skwapliwie skorzystaliśmy. Dzięki tubylcom,
zwykle zaskoczonym naszym widokiem, szybko dotarliśmy do granicy Sołotwino-Sygiet. Podobnie
jak w Medyce, tutaj też trzeba walczyć o miejsce w kolejce, jednak przeciwnicy nie są aż
tak bezczelni. Celnik ukraiński pytał tylko skąd?, dokąd?, co
w środku?, pistolet?, kokaina? i pozwolił przejść bez
wypakowywania tobołów. Po przejściu przez most na Cisie trafiliśmy na następną kolejkę,
a właściwie dwie. Jedna, dłuższa, stała pod szyldem ALL PASSPORTS, drugą
sponsorowała EUROPEAN UNION. Gdy podeszliśmy do tej drugiej, jakaś obrotna baba,
chcąca wepchnąć się przed nas, wskazała nam pierwszy ogonek jako właściwy. Nie dając się
zwieść, Natalia zapytała o radę stojącego nieopodal mundurowego, a ten poprowadził nas
bezpośrednio na kontrolę paszportów. Krótką i sympatyczną rozmowę przeprowadziliśmy po
angielsku z rumuńskim celnikiem, potem tylko Drum bun!, La
revedere! i oto jesteśmy w Sygiecie. Miasto ma kilka atrakcji do zaoferowania,
głównie architektonicznych i historycznych,
nie mieliśmy jednak zbyt wiele czasu na jego poznanie, ponieważ o 12:33 odjeżdżał nasz
pociąg do Salvy, docelowo jadący aż do Mangalii. Skład ten, ekspres (rapid) według
rozkładu, na odcinku Sygiet-Salva okazał się osobowy, co obniżyło koszt podróży. Gdy już
wygodnie umościliśmy się na miejscach, kilka kilometrów za Sygietem, w przygranicznej
stacji Valea Vişeului, niczym bąk złośnik wpadł do naszego przedziału
celnik, żądając paszportów i przerywając nasze usypiające rozleniwienie. Był jednak
bardzo przyjazny, pożegnał nas z uśmiechem.
Jechaliśmy pięknie poprowadzoną przez tereny Maramureszu niezelektryfikowaną linią,
obfitującą w wiadukty i tunele (najdłuższy pod przełęczą Şetref, zamykającą od
zachodu Góry Rodniańskie). Cudowne widoki, niemal pusty wagon, sielanka. O 16:14
dojechaliśmy do Salvy. Klimat niczym u Stasiuka! Nudne, gorące, niedzielne popołudnie,
kilka odpoczywających osób, smętny pies, tępe gołębie. Do tego pobliskie wzgórza rodem
z Zemplén. :) Jedynie dynamiczne jaskółki i małe kocię (którym, jak w ubiegłym
roku, zajęła się Asia) ożywiały atmosferę. Po godzinie przyjechał pociąg do Dej.
Ten też nieźle zasuwał na pokonanie 50 km potrzebował 1.5 godziny. W Dej 20-minutowa
przesiadka poszła sprawnie. O 20:26 wylądowaliśmy w Klużu.
Za jedyny rozsądny sposób dotarcia do odległego o kilka kilometrów od centrum, położonego
na peryferiach, kempingu Făget, uznaliśmy taksówkę. Po 21 rozbijaliśmy już namioty.
Woda pod prysznicem była ciepła. Nawet dobrze bawiący się pod prysznicem (lepiej nie
wiedzieć w co) młodzi mężczyźni nie zdołali wychlapać całej. Czyści i najedzeni, szybko
usnęliśmy. Przemek
«
1 ·
2 ·
3 ·
4 ·
5 ·
6 ·
7 ·
8
»
|