logo_stud   Piotr Augustyniak podróże

Australia '2003
menu

Tym razem wyniosło mnie naprawdę daleko: lot BA9 z Londynu do Sydney trwa 23 godziny, ale ponieważ ziemia obraca się w przeciwnym kierunku, pozorny czas biegnie jeszcze szybciej. Jak u Verne'a, jeden dzień "przewija się" pod brzuchem Boeinga. Na miejsce przyleciałem o godzinę wcześniej, bo po starcie z Singapuru samolot dostał się w masę powietrza gwałtownie przemieszczająca się na wschód, tak, że raportowana prędkość względem lądu sięgała 1250 km/h. Po wylądowaniu poprzedzonym trzykrotną próbą podejścia zobaczyłem uszkodzenia dachów niektórych domów, a nazajutrz z radia dowiedziałem się o kilku ofiarach śmiertelnych wichury. Po wylądowaniu, dojeździe i znalezieniu noclegu resztę dnia chciałem poświęcić na wstępny rekonesans okolic Darling Harbour i rekompensatę niedoboru snu, ale niewinny spacerek zaprowadził mnie do mostu, później aż do Quai i w okolice Opery . Kolejny dzień poświęciłem na wycieczkę w Blue Mountains. Te niewinnie wyglądające góry były zaporą nie do przebycia jeszcze 100 lat temu za sprawą stromych urwisk i znacznych wysokości względnych. Kiedyś mieściły się tu kopalnie, obecnie pozostały atrakcyjne kolejki górnicze (o nachyleniu torów 53 stopnie !) i tarasy widokowe, a na dole kanionu - ścieżki umożliwiające spacer w prawdziwym lesie tropikalnym. Taka wyprawa nie byłaby kompletna bez odwiedzenia typowego domu osadniczego, zjedzenia obiadu i degustacji miejscowych win . Kolejny dzień przeznaczyłem na wizytę w Koala Park (niestety dojazd do niego chwilę zajmuje) oraz na plaży Bondai, gdzie po prostu wstyd pokazać się bez deski.  Koala Park to prywatny ogród zoologiczny poświęcony wyłącznie typowym mieszkańcom Australii. Można zobaczyć kangury, krokodyle, koale, wombaty, strusie, kakadu i kolczatki. Warto przy wejściu zaopatrzyć się w karmę (1,25 $), wtedy zwierzęta znacznie chętniej przychodzą pozować do zdjęć. O wyznaczonych godzinach demonstrowane są pokazy strzyżenia owiec oraz pogadanki biologiczne na tematy niektórych zwierząt. Na koniec takiej pogadanki zawsze jest okazja do zrobienia zdjęcia z koalą. Plaża Bondai (oraz Manly, którą alternatywnie rozważałem) położone są w pewnej odległości od centrum. To tu nakręcono połowę filmów o surfingu i rzeczywiście, mimo panującej zimy i temperaturze tylko 18 st. C. surferów czekających na falę było w wodzie kilkudziesięciu. Alternatywą dla deski jest jogging, ja tymczasem udałem się na spacer promenadą wzdłuż brzegu, liczącą sobie ładnych kilka kilometrów wśród form ukształtowanych w miękkich skałach przez niesiony wiatrem piasek. Wadą przybycia tu w "zimie" była nie tyle niższa temperatura ile krótszy dzień, dlatego niedługo ale już wczesnym wieczorem powróciłem do Darling Harbour i jednego z najsłynniejszych Akwariów. Tutaj zobaczyłem dziobaka - żyjącego w wodzie ssaka - stekowca, a więc składającego jajka i w ten sposób najważniejsze zwierzęta Australii mogłem uznać za zaliczone. Oczywiście akwarium nie kończy się na dziobaku, jest jeszcze wiele innych okazów, szczególne wrażenie robią czterometrowej długości płaszczki mieszkające w basenie razem z rekinami i oglądane z podwodnego szklanego tunelu. Ostatni dzień w Sydney upłynął mi na przemierzaniu miasta. Przed południem okolice ogrodu botanicznego (piękne drzewa z wiszącymi nietoperzami - głową w dół, a jakże) i park na półwyspie sąsiadującym z Operą. Wczesnym popołudniem zaciągnąłem się na rejs po porcie i zatoce, w czasie którego z innej perspektywy można podziwiać Operę, most i inne zabudowania miasta. Wieczorem natomiast wyruszyłem w stronę Wooloomooloo - dawnej dzielnicy przeładunku bawełny. Obecnie zabudowania pirsu przeładunkowego zamienione są w ekskluzywny hotel, a tuż za drzwiami pokojów cumują jachty właścicieli. Kolejny rozdział mojego pobytu w Australii rozpoczął się przelotem do Uluru, skąd zaczynała się trzydniowa wycieczka po interiorze. Uluru (Ayers Rock) jest świętym miejscem Aborygenów i do niedawna uważane było za największy na świecie pojedynczy kamień. Jego wysokość względna wynosi 380m, a obwód na poziomie gruntu - ok. 9 km. Niedaleko, (50 km tutaj to odległość w zasięgu wzroku) znajdują się jeszcze Olgas - czerwone zlepieńce, przeciwnie do Uluru utworzone z małych kamyków o przedziwnych zaokrąglonych kształtach będących następstwem działalności wiatru . Spacer wśród tych gór to prawdziwa przyjemność, ale ponieważ jest przeraźliwie sucho przewodnicy zalecają wypicie litra wody co godzinę. Koniec dnia wieńczy szampan na tle zachodzącego za Uluru słońca. W pobliżu nie ma żadnej miejscowości - jedyną szansą noclegu jest (bardzo drogi) kompleks hotelowy przypominający raczej miasteczko bungalowów (Outback Pioneer). Po opuszczeniu autokaru kieruję się do jedynego tu sklepu. Ustawieni przed drzwiami Aborygeni proszą, aby cudzoziemiec kupił im coś mocniejszego (prawo nie zezwala na sprzedawanie im alkoholu). Wreszcie opuszczam sklep, a do mojego domku kieruję się ścieżką przez wzgórze. Dookoła ciemno i wrażenie całkowitej pustki. Nade mną Krzyż Południa, który bardzo pragnąłem zobaczyć od czasu gdy będąc chłopcem czytałem Opowieści Mórz Południowych i inne książki o żeglarzach. Jest jeszcze milion innych gwiazd... Jako atrakcję w miejscowym barze kupuję Pioneers Kit, czyli zestaw mięs kangura, krokodyla, emu i wielbłąda do podgrzania na grillu. Błędem jest grillowanie tych mięs jednocześnie. Kiełbasa z emu jest gotowa po dwóch minutach, podczas gdy żylasty wielbłąd wymaga co najmniej półgodzinnej cierpliwości. Następnego dnia wstaję i pakuję się przed świtem, aby wschodzące słońce powitać na ścieżce u stóp Uluru. Góra ta oczywiście nie jest trudna do zdobycia, ale Aborygeni, którym z wyjątkiem szamana pod groźbą śmierci nie wolno tam wchodzić, proszą, aby inni też tego nie robili. Będąc na przestrzeni ostatnich 40 lat świadkami kilkunastu wypadków śmiertelnych wśród turystów (zważywszy góry i klimat - nic dziwnego) widzą potwierdzenie swoich od wieków przestrzeganych reguł i czują się szczególnie odpowiedzialni za przybyszów. Oto dlaczego wybrałem spacer okrężną ścieżką u podnóża. Jest jeszcze i inny powód. Otóż panorama tego, nie licząc Olgas, pustego terenu jest chyba znacznie mniej ciekawa od perspektywy obejrzenie Uluru z bliska oświetlonego pod każdym kątem przez wschodzące słońce. Po krótkiej wizycie w centrum rękodzieła Aborygeńskiego (skąd wychodzę z bumerangiem) oraz odpoczynku przy kawie w Outback Pioneer jadę autokarem przez tą bezkresną krainę . Autokar ma z przodu "rurę na kangury" oraz wielką 3-metrową antenę. Prowadzi go dziewczyna imieniem Kirby, która jest naszą przewodniczką. Nie tylko prowadzi, ale jeszcze puszcza i komentuje filmy na video i robi wiele na przekór powszechnej u nas tabliczce "zabrania się rozmawiać z kierowcą". W ten sposób pokonujemy ok. 500 km do Kings Creek - osady, a właściwie obozowiska (znowu komfortowe bungalowy) u wylotu Kings Canyon na samym skraju Gór MacDonnela. Następnego dnia znowu wstajemy przed świtem (to tutaj reguła, ale u nas w zimie też wstaje się po ciemku), by z miejscową przewodniczką wspiąć się na skały okalające Kings Canyon. Po ok. godzinie marszu w księżycowej scenerii dochodzimy wreszcie do drewnianych mostów, które sprowadzają nas wgłąb kanionu do zamkniętego skałami jeziorka. Żyją tu kaczki, podobno także ryby i wydaje się, że ten mikroświat nie zdaje sobie sprawy z suszy panującej wokół w promieniu wieluset kilometrów. Wędrujemy teraz przeciwną stroną kanionu do miejsca, gdzie u wylotu ścieżka pozwoli bezpiecznie zejść do obozowiska. Kolejne kilka godzin spędzamy w autobusie prowadzonym przez Kirby i tylko na chwilę zatrzymujemy się na posiłek przy farmie oferującej kotlety z wielbłąda. Wreszcie, po wyjechaniu na drogę Adelaida-Darwin widzimy drogowskaz: Darwin 1620km. No, chyba jeszcze nie widziałem czterocyfrowych. Kirby zwolniła i zjechała nieco w lewo - z naprzeciwka sunie 'road train' taki jak nasz tir z dwoma jeszcze przyczepami - w sumie prawie 70m! Docieramy wreszcie do Alice Springs, czego nie należy traktować  dosłownie - rzeka jest bowiem wyschnięta. Kirby odwozi każdego do hotelu lub schroniska na pożegnanie rozdając kartki na zniżkowy posiłek w zaprzyjaźnionej knajpie . Alice Springs powstało jako miasteczko obsługującą transkontynentalną linię telegraficzną przechodzącą to przez przełęcz w górach MacDonnela. W zabudowaniach stacji znajduje się muzeum telegrafu, ale jest tam także wspomnienie obozu koncentracyjnego (tak byśmy to dziś nazwali!) dla obywateli brytyjskich pochodzenia aborygeńskiego. Aborygeni w Australii do niedawna byli jeszcze traktowani jako przedstawiciele fauny, choć i dziś jest to drażliwy temat. Na pocztku 20 w. uznano, że dzieci żołnierzy brytyjskich i Aborygenek są przecież obywatelami Zjednoczonego Królestwa, a jako tacy nie mogą podlegać wychowaniu przez 'dzikie' matki. Dzieci były wiec odbierane i wychowywane w ośrodkach takich właśnie jak w Alice Springs, gdzie można oglądać zdjęcia ze szturmów zrozpaczonych matek. Dziś ludzie ci są określani mianem straconego pokolenia - 15% z nich założyło swe własne rodziny...  Dziś także Alice Springs jest związane z telekomunikacją: działa tu centrum Flying Doctors, a także największa w kraju School on the Air obejmująca zasięgiem swych lekcji uczniów w promieniu 1200 km. Warto zobaczyć lekcję prowadzoną na żywo i posłuchać hymnu szkoły śpiewanego jednocześnie przez tak odległe głosy. Żegnając Alice Springs zamieniam czerwoną Australię na zieloną i ląduję w upalnym tropiku w Cairns. W mieście panuje atmosfera fiesty i wiecznych wakacji. Na ulicach włóczędzy, trampi, turyści i 'krawatowcy' przeplatają się w równych proporcjach. Pierwszego wieczoru spaceruję po mieście i docieram do portu. Stołuję się w klubie przypominającym melinę, Napisy nad drzwiami głoszą: "musisz mieć 18 lat, żeby tu wejść" i "obsługa ma prawo wyrzucić każdego bez podania przyczyny". Za chwilę 'miniówa' pyta mnie co wybrałem. Makaron z mięsem i piwo. Ciekawe, czy mają też drugie menu z trawą i podobnymi atrakcjami. Pobyt tutaj to jedyna okazja przyglądnięcia się australijskiej młodzieży na wakacjach. Totalny luz obyczajowy. Podstawową atrakcją Cairns jest oczywiście rafa koralowa, którą odwiedzam następnego dnia. Piękny katamaran Wavedancer (4000 stóp kwadratowych żagla) czeka na mnie w odległym 60km na północ Port Douglas, skąd po 1,5 godzinnym rejsie rzucamy kotwicę obok Low Island. Jest to maleńka i rzeczywiście całkiem płaska wysepka na której oprócz zarośli i plaży jest jeszcze tylko piękna latarnia morska. Główne atrakcje kryją się jednak pod wodą. Nurkować każdy może. Pod warunkiem, że cokolwiek się zdarzy, weźmie za to odpowiedzialność. Po krótkim wprowadzeniu teoretycznym dotyczącym wyrównywania ciśnienia schodzimy wraz z instruktorem z rufy katamaranu aby na całkiem niewielkiej głębokości (ok. 6 m) odkryć wspaniały świat rafy koralowej. Ustnik nie pozwala wykrzyknąć z zachwytu, ale w porównaniu do kolorowych rybek na ekranie telewizora to tak jak jedzenie wspaniałych lodów do oglądania ich przez szybę. Pod wodą głaszczemy elastyczne wici koralowca, podnosimy zwierze (?) podobne do ogromnego ogórka, zaczepiamy ogromny ukwiał powodując jego zamknięcie i wreszcie dotykamy ludzkich rozmiarów żółwia pływającego wraz z nami. Czymże jest wylegiwanie się na plaży, pływanie po powierzchni z rurką, czy nawet łódź z przezroczystym dnem wobec faktycznego, namacalnego trójwymiarowego obcowania z Rafą? Niestety, wszystko, co dobre kończy się zbyt szybko. Po posiłku, przy dźwiękach pieśni żeglarskich wracamy do Port Douglas, a stamtąd turbo katamaranem (pęd powietrza na pokładzie urywa głowę) do Cairns. Następny dzień rozpoczynam od przejazdu pociągiem malowniczą trasą do Kurandy, dawnej osady górniczej jednak dziś pełnej turystów. Oprócz sklepów z pamiątkami jest tu dość sporo atrakcji - osobiście polecam hodowlę motyli. Z Kurandy kolej linowa przewieszona nad majestatycznie płynącą rzeką pomaga dotrzeć z powrotem na wybrzeże. Na stacjach przesiadkowych podczas krótkiego spaceru można skorzystać z objaśnień biologa o lasach tropikalnych. Wreszcie na dolnej stacji kolejki oczekuje mnie mały terenowy autobusik i zabiera w głąb lasu tropikalnego. Tu podziwiam drzewa oplatające i niszczące inne, wielkie termitiery umieszczone jak banie w połowie wysokości pnia, a na ziemi 2,5 metrowe kopce w których ukrywają jajka ptaki nie przekraczające wielkością kurczaka. Niestety, kolejnym punktem programu był wylot powrotny, ale 'przy okazji' przesiadki spędziłem bardzo interesujący dzień w Tokio. Podczas kilkunastu godzin udało mi się zobaczyć Pałac Cesarski, Park Ueno i Świątynię Asakusa - chyba podstawowe atrakcje tej wielkiej metropolii. Z pewnością do Tokio jeszcze powrócę. Oczywiście, podróże nie mogą obyć się bez przygód. Niespodziankę zapewniła obsługa na Heathrow w postaci awarii komputerów i opóźnienia lotu do Warszawy o 2 godziny. W konsekwencji spędziłem upojną noc w hali przylotów na Okęciu mając za alternatywę Dworzec Główny albo taxi do Krakowa (drobne osiem stówek). Dziękuję za uwagę..

Portugalia '1986
Egipt '1987
Norwegia '1987
Anglia '1988
Francja '1993
Portugalia '1995
Francja '1996
Chiny '1996
Teneryfa '1998
W. Brytania '1999
Maroko '2001
Chorwacja '2001
Islandia '2002
USA '2002
Norwegia '2003
Australia '2003
Grecja '2003
Japonia '2004
Daleki Wschód '2005
Francja '2005
Czechy '2005


poprzednia
str domowa następna

poprzednia
od góry str domowa następna