logo_stud   Piotr Augustyniak podróże

Japonia '2004
menu

Japonia zawsze wydawała się nam bardzo egzotycznym krajem, zbyt egzotycznym jak na niezależną wyprawę. A jednak, 28. czerwca po 12 godzinnym locie z Wiednia lądujemy na Kansai, lotnisku zbudowanym w całości na palach zatoki. Po chwili jadąc pociągiem do Kioto rozumiemy już determinację Japończyków: tu naprawdę każdy kawałek poziomej powierzchni, wielkości np. dwóch miejsc parkingowych wykorzystany jest pod uprawę ryżu. W Kioto dopada nas jedna z ostatnich ulew pory deszczowej – rzeczywiście, strugi wody leją się z nieba, ale już po południu wyruszamy do Gion, gdzie Ewa fotografuje pierwsze gejsze , a obydwoje uczestniczymy w spektaklu siedmiu sztuk japońskich przygotowywanym dla turystów (Ceremonia herbaty, układanie ikeban, muzyka na koto, Gagaku – muzyka dworska, Kyogen – tradycyjne komedia, Kyomai – taniec gejsz, Bunraku – przedstawienie lalek). Przechadzając się przez Gion i Pontocho po zmierzchu znajdujemy wreszcie coś do jedzenia i trafiamy do naszego hotelu o nazwie Takaragaike Prince położonego w Kiokusaikaikan. Kolejny dzień poświęcamy na zwiedzanie świątyń położonych na zachodnich obrzeżach Kioto: Daitokuji – Koto-In, Kinkakuji, Ryoanji, skąd dla odmiany nastroju udajemy się do Imadegawa na pokaz mody kimon. Stamtąd już nie zdążamy do zamku Nijo (niestety większość atrakcji zwiedzanych za biletem zamykanych jest o 16), ale za to udaje nam się obejrzeć chram Heian. Cały czerwony! Wieczór spędzamy w knajpce z podgrzewanym stołem, gdzie dzięki kamerze wideo udaje nam się wskazać wybrane potrawy, a obsłużeni cierpliwie uczymy się używać pałeczek . Nazajutrz odwiedzamy świątynie po wschodniej stronie Kioto: zaczynamy od Ginkakuji aby ścieżką filozofii przejść do Eikan-Do i Nanzenji, gdzie podziwiamy akwedukt – budowlę bardzo egzotyczną w Japonii. Dalej zmierzając do Chion-In trafiamy na wielkie nabożeństwo zen. Telewizje, reporterzy, a także liczna ochrona pozwalają nam docenić rangę zgromadzenia. Opuszczamy je jednak i przed zamknięciem oglądamy jeszcze świątynię Kiyomizudera położoną na zboczu na drewnianych palach. Wiemy już, że Kioto wymaga znacznie więcej czasu, niż zamierzaliśmy mu poświęcić. Nie wystarczyło go też na nieco dalej położone świątynie, np. Daigoi, ani na wycieczkę do pobliskiej Nary, pierwszej stolicy Japonii. Ostatni dzień w Kioto poświęcamy na wypad do Himeji, gdzie znajduje się wielkiej urody drewniany zamek samurajski z początku 17w, zwany także "białym łabędziem", a dodatkową atrakcją jest przejazd Shinkansenem – superekspresowym pociągiem , z którym w szranki może stanąć jedynie francuski TGV. Po powrocie udajemy się jeszcze do Saga-Arashiyama – przedmieścia Kioto słynącego z lasu bambusowego. Bardzo silne wrażenie, gęsto rosnących kilkunastometrowych tyk, jedynie u samej góry zwieńczonych niewielką koroną. To tu, w świątyni Jojakkoji poznajemy przenikliwy bas dzwonu używanego w świątyniach buddyjskich. Dzwony takie nie mają serca, uderzane są z boku drewnianą belką, a dzięki zwężeniu u dołu koncentrują słup rozedrganego powietrza. Dźwięk trwał jeszcze 3 minuty po uderzeniu! Opuszczamy Kioto i przenosimy się do Takayamy – miasteczka, a właściwie kurortu położonego wśród trzytysięczników Alp Japońskich i ciepłych źródeł. Spędzamy tu dwie noce, jedną w schronisku młodzieżowym zorganizowanym w budynku nieużywanej świątyni buddyjskiej, a drugą w ryokanie "Asa Ichi No Yado Iguchi", tradycyjnym zajeździe japońskim prowadzonym przez rodzinę. Tu uczestniczymy w kolacji i śniadaniu i poznajemy tradycyjne dania japońskie a przede wszystkim sposób ich podania . Czas pomiędzy noclegami na tatami przeznaczamy na obserwację życia tej mieściny, po której panie i młode dziewczyny spacerują w kimonach, oraz na oglądnięciu targów – nie dostających do naszych ale i tak stanowiących ewenement w zorganizowanej i czystej Japonii. Nasze oburzenie budzi tylko sprzedawca kwiatów, przed wręczeniem bukietu klientowi starannie usuwając słupki i pręciki z kielichów kwiatowych, aby pyłek przypadkiem nie pobrudził... Podziwialiśmy także położoną opodal Hida No Sato – wioskę przeznaczoną na skansen w której demonstrowane są nie tylko budynki, ale taż codzienne czynności japońskiej wsi sprzed niespełna wieku. Z Takayamy wyjeżdżamy pociągiem siedząc tuż za maszynistą i filmując prawie całą drogę przez góry. Tego dnia, po pięciu przesiadkach (perfekcja japońskich kolei!) docieramy wreszcie do Kawaguchiko u podnóży Fuji. Kolejne dwie noce spędzamy w schronisku, a dzień między nimi w całości wypełniony jest wędrówką po jednym z najważniejszych buddyjskich szlaków pielgrzymkowych. Rzeczywiście, autobus wywozi do Komitake Jinja, czyli na wysokość ok. 2300 i do pokonania pozostaje różnica wzniesień tylko 1750m. W naszym przypadku problemem okazuje się niestandardowy plan, wszyscy bowiem zdobywają Fuji wieczorem, by po krótkim śnie w schronisku być na szczycie o wschodzie słońca i resztę dnia przeznaczyć na zejście. Jesteśmy zatem w przeciwfazie, ale oznacza to, że wysiadając z pierwszego autobusu na końcu drogi o 10.30 musimy zdążyć na ostatni o 18.30. A droga rozpisana jest na 10 godzin, całkiem realnie grozi nam więc 25 kilometrowy ‘spacer’ po ciemku, albo taksówka za drobne 30000Y. Szczęśliwie, naszemu marszobiegowi po stromiźnie podobnej do klatki schodowej sprzyja silny wiatr i ulewa . Ostatecznie, minąwszy kilka schronisk, w których nawet wejście jest płatne, totalnie przemoknięci przy temperaturze +3 st. stajemy wreszcie na szczycie u brzegu krateru w 4.5h. Tu, w państwowym schronisku kupujemy ciepłą czekoladę w płynie, która powoduje wzmożone dreszcze i dowiadujemy się, że bezchmurna Fuji to jakieś 2-3 poranki w miesiącu. Nam musiały wystarczyć chwilowe przerwy w chmurach, ale i tak - widok jak z samolotu! No i zbiegamy. Zdążyliśmy! A następnego dnia około południa wysiadamy z pociągu w Matsushimie (Sendai) i po odnalezieniu schroniska pierwsze kroki kierujemy do portu skąd odpływa statek w piękny rejs pomiędzy klifowymi wysepkami i wśród hodowli ostryg powszechnych tutaj w płytkich wodach Oceanu Spokojnego. Niestety, to ostatni rejs – później zostaje nam już tylko spacer wśród starych świątyń na wyspach połączonych pięknymi mostami, próba znalezienia posiłku i powrót na nocleg. Następnego dnia czujemy jeszcze skutki wysiłku włożonego w zdobycie Fuji, stać nas zaledwie na spacer parkiem na półwyspie Oku-Martsushima, obserwację poławiaczy ostryg i wreszcie krótki odpoczynek na plaży przed ostatnim etapem naszej wyprawy. Po południu, niestety mijamy Nikko i wybieramy bezpośredni pociąg do Tokyo. Po nabraniu sił decydujemy się jeszcze na nocny spacer po Ginzie – tokijskim odpowiedniku Broadwayu. Kolejny dzień przeznaczamy na rekonesans w nowoczesnej części Tokyo, rzut oka na gabinet przyjęć Pałacu Cesarskiego i odwiedzenie ogrodów. Park Ueno zatrzymuje nas na dłużej. Po zwiedzeniu kilku świątyń miłym relaksem okazała się wizyta w ogrodzie zoologicznym. Późnym popołudniem kierujemy się do Senso-Ji (Asakusa), gdzie tego wieczoru jest spokojnie, widać jednak przygotowania do festiwalu. I wreszcie ostatni dzień w Tokyo zaczynamy od akwarium, które trochę nas zawiodło - wszak trudniej o bardziej ‘morski’ kraj! Stamtąd powtórnie odwiedzamy Ueno Park, ale tym razem koncentrujemy się na Tokyo Metropolitan Museum (duża część w remoncie) i wreszcie znajdujemy się w samym centrum festiwalu 46000 w Asakusa . Odwiedzenie świątyni w ten dzień jest równe 46 tysiącom ‘zwykłych’ nawiedzeń, mnóstwo więc odświętnie ubranych kobiet i mężczyzn, monotonne powtarzanie modlitw, rytmika bębna, grzechotanie młynków modlitewnych i brzęk monet ofiarnych. Dookoła nas targ, na którym sprzedawane są wyłącznie kwiaty miechunki [physalis alkekengi], które na pamiątkę bierze się do domów. My w zamian fundujemy sobie podróż powrotną statkiem spacerowym w okolice Shimbashi. Po zjedzeniu ostatniej kolacji w Japonii (pałeczkami idzie nam już całkiem nieźle!) znajdujemy w sobie jeszcze resztkę sił na spacer po Ginzie. Jak koszmar z przyszłości wygląda dwukierunkowy korek taksówek na trzech pasach. Ale na nogach przemieszczamy się szybciej! Kolejny dzień to już tylko pożegnanie Japonii, która szybko zostaje pod kadłubem samolotu. Pozostaje wspomnienie ludzi pracowitych, zdyscyplinowanych, ale jakby wtłoczonych w system i pozbawionych fantazji. Mimo bardzo silnego poczucia wyższości nacji japońskiej, wszędzie spotykaliśmy się z życzliwością, choć kontakt utrudnia sporadyczna tylko znajomość angielskiego. Ponadto wymowa nazw miejscowości jest trudna i brytyjska fonetyka nie jest w stanie przekazać istotnych niuansów – lepiej pokazać. Dostrzegamy umiłowanie dla muzyki klasycznej i brak wandalizmu. 

Portugalia '1986
Egipt '1987
Norwegia '1987
Anglia '1988
Francja '1993
Portugalia '1995
Francja '1996
Chiny '1996
Teneryfa '1998
W. Brytania '1999
Maroko '2001
Chorwacja '2001
Islandia '2002
USA '2002
Norwegia '2003
Australia '2003
Grecja '2003
Japonia '2004
Daleki Wschód '2005
Francja '2005
Czechy '2005


poprzednia
str domowa następna

poprzednia
od góry str domowa następna


Ostatnia aktualizacja: