Wyjeżdżamy 14 sierpnia. Pierwszą noc spędzamy wśród winnic nad Moselą. Następnego
ranka obserwujemy zaćmienie słońca, a do końca dnia jedziemy w morzu blach
nad Kanał. Kolejka do promu w Callais rozciąga się na kilkanaście kilometrów.
Posześciu godzinach oczekiwania i przebyciu Kanału, a także przekonaniu pani
w budce o prawdziwie turystycznym charakterze naszej podróży spotykamy wreszcie
drogowskaz: w lewo – Londyn w prawo – Londyn. Początkowo wydaje nam się to
dziwne, ale z czasem przyjdzie nam przyzwyczaić się do "english way of thinking".
Po lewej stronie jeździ się całkiem nieźle, przynajmniej pierwszeństwo z
prawej na rondach wydaje się naturalne. Odwiedzamy trzy blisko położone miasta
o całkiem odmiennym charakterze: Portsmouth, Bath i Oxford. W międzyczasie
przystajemy koło Stonehenge – oczywiście tłok taki, że trudno zrobić zdjęcie.
Urzeka nas natomiast sposób zagospodarowania trawnika wokół budowli: barierę
ze sznura ustawia się co dzień w innej odległości, co pozwala wdeptanej trawie
zregenerować się nawet przez tydzień. Po drodze na północ mijamy Birmingham
i zbaczamy na krótko do Walii, gdzie zwiedzamy otoczoną murami nadmorską
twierdzę Convy
i nocujemy w malowniczym Chester, którego centrum wypełniają
300-letnie domy o konstrukcji znanej u nas pod nazwą muru pruskiego. Kolejnego
dnia docieramy nad rzekę Mersey, a właściwie przejeżdżamy pod nią tunelem
do miasta Beatlesów. Odwiedzamy muzeum w Albert Dock, będące świetnym przykładem
jak zrobić miejsce kultowe z niczego. Prawdziwa "The Cavern" została bowiem
zburzona przy okazji modernizacji nabrzeżnych zabudowań Liverpoolu. Kolejnym
przystankiem jest Morley – małe miasteczko na obrzeżach Leeds, skąd po dwudniowym
odpoczynku wyruszamy na północ. Zahaczamy jeszcze o Bradford, gdzie w "National
Museum of Photography, Film and Television" omal nie spędziliśmy całego dnia!
Dopiero wieczorem docieramy więc do krainy jezior (Lake District). Oczywiście
pada, nie przeszkadza nam to jednak wybrać się na wycieczkę na okoliczne
wzgórza, skąd pięknie widać jeziora (mgła się chwilowo rozeszła). Dalej kierujemy
się na wschód i docieramy do wybrzeża Morza Północnego. Przejeżdżamy w deszczu
przez pagórkowaty krajobraz gdzie pasą się owce, a na krótki odpoczynek wybieramy
rezerwat ptaków. Jest także okazja do przechadzki groblą wzdłuż rozlewiska
rzeki, choć deszcz chwilowo nie pada czujemy się jak prawdziwi Anglicy. Wjeżdżamy
do Szkocji, gdzie wcześniej niż zamki wita nas bardzo silny wiatr. Właściciel
campingu mówi: "rozbijcie namiot, jeśli wam się uda to wrócicie zapłacić".
Udało się, całą noc byliśmy smagani od góry przez uginające się pałąki naszego
namiotu – igloo. Niech żyje włókno szklane i dobrze wbite śledzie! Następnego
dnia zwiedzamy jednak dwa zamki i docieramy do Edynburga. Ku zadowoleniu
Ewy jest właśnie festiwal teatrów ulicznych
. Niestety, ten medal też ma ciemną
stronę – znalezienie miejsca na parking zajmuje 2 godziny. Ale wzgórze zamkowe
jest imponujące – warto zobaczyć! – tylko katedra jest smutna: wspaniałe
wnętrze i ani śladu kultu. Kolejno odwiedzamy Perth i Dundee, gdzie podziwiamy
statek Discovery, którym Scott wyruszył na podbój bieguna północnego. Ponieważ
kilka lat wcześniej w Oslo dane mi było oglądać Fram Amundsena porównanie
tych konkurujących ze sobą zdobywców nasuwa się samo. W Dundee jest także
jeden z najdłuższych na świecie, prawie 4 kilometrowy most kolejowy. Charakterystyczne
jest, że na znacznym odcinku przebiega on wzdłuż brzegów zatoki, nad którą
stanowi przeprawę. Kolejny nocleg wypada w pobliżu Aberdeen. Mimo, że jest
połowa sierpnia, temperatura spada do 5 stopni i nasze śpiwory okazują się
za cienkie. Nie przypuszczaliśmy, że w Wielkiej Brytanii do prowadzenia campingu
nie trzeba posiadać umiejętności liczenia. Szczęśliwie Ewa wybawiła pana
z kłopotu: "twelve minus fourteen equals six". W Aberdeen podziwiamy port
wchodzący wgłąb centrum miasta, w którym statki stoją tuż obok kamienic.
Na końcu nabrzeża są przyłącza dla tankowców przypominające wielkie hydranty
i stocznia platform wiertniczych. Tego samego dnia zatrzymujemy się jeszcze
nad Loch Ness a następnie nocujemy w prawdziwym zamku. W latach 70-tych jego
właściciel ofiarował budynek i jego wyposażenie YHA i obecnie jest tam schronisko
młodzieżowe. Po komfortowej nocy docieramy wreszcie do John O'Groats – północno-wschodniego
krańca Szkocji. Stamtąd na północ wiedzie przeprawa na Orkady, ale o 14 prom
zamienia się w statek wycieczkowy i zabiera w morze tych, którym nie wystarcza
podziwianie fok u stóp klifów. Jesteśmy na pokładzie i po krótkiej chwili
otaczają nas rozbawione delfiny towarzyszące aż do zatoczki wyspy zamieszkałej
jedynie przez nowonarodzone foczki. Przeżywszy kolejną chłodną noc, podczas
której udało się zaobserwować zorzę polarną skierowaliśmy nasz samochód na
zachód. Na północy Szkocji droga nie jest szersza niż alejka w parku
, a co
ok. 300m rozszerza się w małą łezkę oznaczoną białym rombem. No więc jedziemy
naprzeciwko z innym Volkswagenem i zbliżając się do mijanki odruchowo zbaczamy
na prawo, aby po chwili wahania wyminąć się jednak po lewej. Dopiero z całkiem
niewielkiej odległości dostrzegamy małą literkę D obok tablicy rejestracyjnej
tamtego samochodu. Czy w Szkocji są dzikie zwierzęta? Ogromne połacie kraju
zamienione są w wielkie zagrody w których pasą się owce, długowłose krowy
i jelenie całymi miesiącami nie widząc człowieka. Żyją jak dzikie, ale jednak
są czyjąś własnością. W miejscowości Oban spotyka nas niemiła przygoda: od
tyłu najeżdża na nas miejscowy taksówkarz. Szczęśliwie, kilka godzin później
jedziemy dalej wspominając uprzejmość lokalnej policji, przypadkowy świadek
jest naszym przyjacielem do dziś. Teraz obieramy już zdecydowanie południowy
kurs i w ciągu jednego dnia docieramy do Yorku. Sławną katedrę i przepiękne
stare miasto zwiedzamy w deszczu. Następnego dnia docieramy do Cambridge.
Jak nie przejść się uliczkami znanymi z książek do angielskiego. Wreszcie
kolejnego dnia docieramy do słynnej "road to hell" – czteropasmowej autostrady
wokół Londynu (M25). Prowadzi nas ona najpierw do Windsor, gdzie część udostępnionych
apartamentów królowej daje wyobrażenie o zasobności tego lepszego świata.
Później zanurzamy się ostrożnie do centrum Londynu, ciesząc się, że w to
wczesne piątkowe popołudnie większość pojazdów zmierza w przeciwną stronę,
a także z faktu, że w okolicach Regent Parku parkowanie w weekendy jest bezpłatne.
Pobyt w Londynie upłynął nam na odwiedzaniu miejsc poprzednio znanych (Picadilly,
Parliament, St. Paul's Cathedral) a także bliskich sercu. W ramach wspomnień
odwiedziliśmy hotelik, który przez długi rok był dla Ewy miejscem pracy.
Nazajutrz skierowaliśmy kroki do wschodnich doków (Canary Wharf), a nasyciwszy
oczy nowoczesną śmiałą architekturą przeszliśmy tunelem pod Tamizą do Greenwich.
Tam, oprócz słynnego południka, na którym wszyscy fotografują się okrakiem
żywe jest jeszcze wspomnienie Cutty Sark – ostatniego zwycięzcy regat herbacianych
kliprów. W towarzystwie zasiedziałej w Londynie koleżanki spędziliśmy upojny
wieczór na Soho – ostatni w Anglii. Następnego dnia odwiedziliśmy po jednym
muzeum, aby spotkać się ponownie na Notting Hill Festival – największym święcie
czarnoskórych Anglików. Ćwierć miasta jest zablokowane przez targi i paradę
dziwnie wyglądających stworzeń
w rytm niezwykle hałaśliwej muzyki. Późnym
wieczorem 30. sierpnia opuściliśmy Londyn i po 27 godzinach podróży dotarliśmy
do Krakowa. Po przejechaniu 8 tysięcy kilometrów, w okolicach Jaworzna pękł
pasek klinowy alternatora, który hałasował już od jakiegoś czasu. Prądu wystarczyło
jeszcze do przejechania przez uśpione miasto, ale ostatnie 100 m pokonaliśmy
pieszo.
|
|