Wyjeżdżamy 12 czerwca. Jeszcze na 3 dni przed tą datą nie byliśmy pewni,
ale ostatecznie zabieramy nasz samochód i kierujemy się ku granicy. Pierwszego
dnia dojeżdżamy nad Wigry, gdzie spędzamy noc podobną do tych wielu na rejsach
mazurskich. Ale następnego dnia wsiadamy do samochodu ponownie i tak codziennie
przez dwa tygodnie. Docieramy do Wilna, które choć ładne, nie wydaje nam
się zbyt gościnne. Nocujemy w schronisku przy ul. Filaretu za całkiem spore
pieniądze. Rzeczywiście, aż roi się tu od wspomnień polskości
i być może
dlatego Litwini nawet oznaczenia ubikacji mają odmienne niż cała reszta świata.
Kolejny dzień to mały przystanek przy zamku w Trokach i wytrwałe podążanie
na północ. Niestety czas przeznaczony na Rygę spędziliśmy na granicy Litewsko-Łotewskiej
w kolejce, która wprawdzie niezbyt długa wlokła się ślamazarnie. No, ale
urzędnik musi czerpać satysfakcję z wykonywanej pracy. Kilka kilometrów za
granicą zatrzymujemy się na stacji benzynowej. Budynek aluminiowy z lat 70-tych
straszy krzywizną, a 3-centymetrowa szpara nie pozwala się zamknąć drzwiom.
Wewnątrz przyjmowane są karty płatnicze z całego świata, a w sprzedaży są
oleje silnikowe 50 marek. Na zewnątrz czterej mężczyźni piją z butelki podejrzanie
kolorowy alkohol. Wśród samochodów z przyciemnianymi szybami mijamy Rygę
i szybko docieramy do północnej granicy. Estonia to już Skandynawia. Tak
przynajmniej uważają Estończycy i każą jeździć na światłach całą dobę przez
okrągły rok. Z trudem znajdujemy camping i wkrótce przyznajemy rację Estończykom:
w nocy nie zapada zmrok, temperatura też jakaś 'wiosenna' i kwitną bzy (14.
czerwca). Kolejnego dnia pokonujemy ostatnie 100 km do Tallina, kupujemy
bilet na Tallink Express do Helsinek, a czas oczekiwania na prom spędzamy
na starym mieście. Bardzo tu miło i ciekawie. Z wyjątkiem zabudowań rządowych
w które przekształcony został zamek na wzgórzu miasto przypomina Kraków.
Może kamienice są nawet piękniejsze, wieże kościołów bardziej strzeliste
a tradycje hanzeatyckie – starsze. Po półtoragodzinnym rejsie docieramy do
Helsinek, zajmujemy miejsce w schronisku i stwierdzamy zapadnięcie nocy (jest
jasno). Przechadzkom po mieście, porcie oraz wysłuchaniu koncertu organowego
w podziemnym kościele poświęciliśmy jedyny w tej wyprawie 'dzień bez samochodu'.
Nazajutrz opuściliśmy Helsinki udając się do Turku – pięknego starego miasta
nad rzeką z zamkiem Katarzyny Jagiellonki. Kolejnego dnia odwiedziliśmy Naantali,
czyli krainę Muminków
stworzoną przez autorkę tej opowieści na wyspie wraz
z przebogatym parkiem rekreacyjno-edukacyjnym dla dzieci. Mogły one nie tylko
spotkać aktorów grających postacie z muminkowego świata, ale także popróbować
własnych sił w wiązaniu węzłów żeglarskich, wpijaniu gwoździ i struganiu
drewna. Dla dziewczynek, specjalnie zabawy ze skakanką. Dalsza nasza droga
wiodła do Pori, gdzie spodziewaliśmy się ujrzeć zamek, ale musieliśmy się
zadowolić podziwianiem portu rybackiego i elektrowni wiatrowej. Kolejno skierowaliśmy
się na wschód, a po dotarciu do Jyvaskyla (kiedyś kogoś poproszę o odczytanie
tej nazwy) – na północ. Po przebyciu ok. 800 km dotarliśmy do Rovaniemi –
słynnego miasteczka św. Mikołaja, w którym zobaczyliśmy także robiące o wiele
większe wrażenie "Muzeum wyrębu lasu na wolnym powietrzu". W istocie znajdował
się tu kiedyś obóz koncentracyjny dla jeńców wojny Radziecko-Fińskiej, a
warunki zamieszkania oraz narzędzia pracy wyjaśniały dlaczego tylko jedna
trzecia jeńców przetrwała. Podziwiamy piły spalinowe z dwumetrowym łańcuchem
wymagające dwuosobowej obsługi oraz traktory leśne przypominające parowóz
bardziej niż traktor. Kolejne 800 kilometrów na północ to tylko coraz niższa
i mniej rozwinięta roślinność stwarzająca wrażenie cofającego się czasu.
Przerwy robimy wśród mokradeł oraz przy pastwiskach dzikich reniferów. One
naprawdę przechodzą przez drogę w dowolnym miejscu i momencie
. Wreszcie przekraczamy
granicę Norwegii i nocujemy 20 km od Przylądka Północnego (Nordkapp) w kontenerze
o standardzie hotelu. Nocujemy – to za dużo powiedziane, o północy trzeba
przecież być na Nordkapie. Przedtem jednak odbywamy krótką pieszą wędrówkę
sąsiednią granią, skąd doskonale widać Nordkapp, ale ponieważ oprócz nas
jedyną oznaką życia są zwłoki renifera na dnie małego jeziorka, w półmroku
białej, ale bardzo pochmurnej nocy czujemy się nieswojo. Na Nordkapie – tłumy
,
ale na szczęście zniechęcone mglistą pogodą nie zobaczywszy słońca pięć minut
po północy przesuwają się w stronę parkingu. W kawiarni zostajemy tylko w
towarzystwie trzech harleyowców i samotnej panienki stęsknionym wzrokiem
wpatrującej się w wyświetlacz telefonu. Kawa jest dobra. Po nocy jak zwykle
za krótkiej i przejechaniu przez tunel jak zwykle zbyt drogi docieramy wreszcie
do Olderfjord, skąd E8 prowadzi na zachód. Drogowskaz: Narvik 616 nie nastraja
optymistycznie. Mijając go ok. 10.00 nie jesteśmy w stanie zdążyć na ostatni
prom Gryllefjord-Andenes o 19.30. Na mapie wygląda blisko, ale droga wije
się brzegiem fiordu tak, że trudno znaleźć 100 m prostej. Zrezygnowani, zatrzymujemy
się więc w Alcie i zdobywamy wzgórze w środku miasta z przepięknym widokiem
na fiordy. Wreszcie docieramy na przedmieścia Narviku, a pokonawszy most
kierujemy się na camping w Harstad. Jest pięknie, jasno i dwudziesta trzecia
piętnaście – recepcja nieczynna. Następnego dnia zmierzamy do Andenes na
Vesteralen, gdzie organizowane są rejsy w celu oglądania wielorybów. Niestety,
po trwającym pół dnia oczekiwaniu na liście rezerwowej dowiadujemy się, że
i tak rejs odwołany ze względu na silny wiatr. Gwiżdżąc sobie z temperatury
(ok. 5 stopni) dwie miejscowe nastolatki kąpią się w zatoce (a my w kurtkach
trzęsiemy się z zimna na brzegu). Popołudnie, niestety upływa na dość szybkim
przemieszczaniu się na południe. Szkoda, jesteśmy przecież na Lofotach –
jednym z najbardziej malowniczych zakątków Norwegii
. Godne polecenia jest
to miejsce i na pewno wrócimy tu jeszcze. Podziwiamy niezwykłej urody mosty
przerzucone nad fiordami dla ułatwienia życia garstce mieszkańców przeciwnego
brzegu. Nocujemy w A, osadzie sezonowych poławiaczy dorszy w domu rybackim
czasowo zamienionym w schronisko. Dorsze z właśnie zakończonego sezonu suszą
się za oknem... Następnego dnia prom przewozi nas do Bodo, skąd wytrwale
przemieszczamy się na południe, by wieczorem rozbić namiot nad fiordem w
pobliżu Trondheim. Wokół jest zielono, a zarośla i brzózki typowe dla tundry
ustąpiły miejsca polom uprawnym. Odtąd jednak kierujemy się na wschód i po
kolejnym dniu spędzonym w samochodzie osiągamy Uppsalę. Jest to stare, uniwersyteckie
miasteczko niewielkie rozmiarami, ale niektóre kamienice w centrum świadczą
o wyjątkowej zamożności mieszkańców. To jednak dopiero przedsmak położonego
100 km na południe Sztokholmu. Szczęśliwie pojawiamy się w niedzielę rano
i nie ma problemu ze znalezieniem parkingu. Obchodzimy Parlament, Stare Miasto
(Gamla Stan)
i wracamy do Djurgarden promem. Tu jeszcze krótki rzut oka na
wspaniale zrekonstruowany okręt Waza i wczesnym popołudniem mkniemy nad jezioro
Vattern. Po krótkim postoju zmierzamy dalej wiedząc, że prom z Ystad odpływa
o 22.00. Wreszcie, po szczęśliwej przeprawie przez Bałtyk, który praktycznie
objechaliśmy dookoła, pozostaje nam ostatni dzień wyprawy, w którym wczesnym
wieczorem docieramy do Krakowa. Nie do wiary! W dwa tygodnie przejechaliśmy
7880 km, spaliliśmy 506 litrów benzyny, przetrwaliśmy trzy noce w namiocie
poza kręgiem polarnym, byliśmy w sześciu państwach.
|
|