Japonia zawsze wydawała się nam bardzo egzotycznym krajem, zbyt egzotycznym
jak na niezależną wyprawę. A jednak, 28. czerwca po 12 godzinnym locie z
Wiednia lądujemy na Kansai, lotnisku zbudowanym w całości na palach zatoki.
Po chwili jadąc pociągiem do Kioto rozumiemy już determinację Japończyków:
tu naprawdę każdy kawałek poziomej powierzchni, wielkości np. dwóch miejsc
parkingowych wykorzystany jest pod uprawę ryżu. W Kioto dopada nas jedna
z ostatnich ulew pory deszczowej – rzeczywiście, strugi wody leją się z nieba,
ale już po południu wyruszamy do Gion, gdzie Ewa fotografuje pierwsze gejsze
,
a obydwoje uczestniczymy w spektaklu siedmiu sztuk japońskich przygotowywanym
dla turystów (Ceremonia herbaty, układanie ikeban, muzyka na koto, Gagaku
– muzyka dworska, Kyogen – tradycyjne komedia, Kyomai – taniec gejsz, Bunraku
– przedstawienie lalek). Przechadzając się przez Gion i Pontocho po zmierzchu
znajdujemy wreszcie coś do jedzenia i trafiamy do naszego hotelu o nazwie
Takaragaike Prince położonego w Kiokusaikaikan. Kolejny dzień poświęcamy
na zwiedzanie świątyń położonych na zachodnich obrzeżach Kioto: Daitokuji
– Koto-In, Kinkakuji, Ryoanji, skąd dla odmiany nastroju udajemy się do Imadegawa
na pokaz mody kimon. Stamtąd już nie zdążamy do zamku Nijo (niestety większość
atrakcji zwiedzanych za biletem zamykanych jest o 16), ale za to udaje nam
się obejrzeć chram Heian. Cały czerwony! Wieczór spędzamy w knajpce z podgrzewanym
stołem, gdzie dzięki kamerze wideo udaje nam się wskazać wybrane potrawy,
a obsłużeni cierpliwie uczymy się używać pałeczek
. Nazajutrz odwiedzamy świątynie
po wschodniej stronie Kioto: zaczynamy od Ginkakuji aby ścieżką filozofii
przejść do Eikan-Do i Nanzenji, gdzie podziwiamy akwedukt – budowlę bardzo
egzotyczną w Japonii. Dalej zmierzając do Chion-In trafiamy na wielkie nabożeństwo
zen. Telewizje, reporterzy, a także liczna ochrona pozwalają nam docenić
rangę zgromadzenia. Opuszczamy je jednak i przed zamknięciem oglądamy jeszcze
świątynię Kiyomizudera położoną na zboczu na drewnianych palach. Wiemy już,
że Kioto wymaga znacznie więcej czasu, niż zamierzaliśmy mu poświęcić. Nie
wystarczyło go też na nieco dalej położone świątynie, np. Daigoi, ani na
wycieczkę do pobliskiej Nary, pierwszej stolicy Japonii. Ostatni dzień w
Kioto poświęcamy na wypad do Himeji, gdzie znajduje się wielkiej urody drewniany
zamek samurajski z początku 17w, zwany także "białym łabędziem", a dodatkową
atrakcją jest przejazd Shinkansenem – superekspresowym pociągiem
, z którym
w szranki może stanąć jedynie francuski TGV. Po powrocie udajemy się jeszcze
do Saga-Arashiyama – przedmieścia Kioto słynącego z lasu bambusowego. Bardzo
silne wrażenie, gęsto rosnących kilkunastometrowych tyk, jedynie u samej
góry zwieńczonych niewielką koroną. To tu, w świątyni Jojakkoji poznajemy
przenikliwy bas dzwonu używanego w świątyniach buddyjskich. Dzwony takie
nie mają serca, uderzane są z boku drewnianą belką, a dzięki zwężeniu u dołu
koncentrują słup rozedrganego powietrza. Dźwięk trwał jeszcze 3 minuty po
uderzeniu! Opuszczamy Kioto i przenosimy się do Takayamy – miasteczka, a
właściwie kurortu położonego wśród trzytysięczników Alp Japońskich i ciepłych
źródeł. Spędzamy tu dwie noce, jedną w schronisku młodzieżowym zorganizowanym
w budynku nieużywanej świątyni buddyjskiej, a drugą w ryokanie "Asa Ichi
No Yado Iguchi", tradycyjnym zajeździe japońskim prowadzonym przez rodzinę.
Tu uczestniczymy w kolacji i śniadaniu i poznajemy tradycyjne dania japońskie
a przede wszystkim sposób ich podania
. Czas pomiędzy noclegami na tatami
przeznaczamy na obserwację życia tej mieściny, po której panie i młode dziewczyny
spacerują w kimonach, oraz na oglądnięciu targów – nie dostających do naszych
ale i tak stanowiących ewenement w zorganizowanej i czystej Japonii. Nasze
oburzenie budzi tylko sprzedawca kwiatów, przed wręczeniem bukietu klientowi
starannie usuwając słupki i pręciki z kielichów kwiatowych, aby pyłek przypadkiem
nie pobrudził... Podziwialiśmy także położoną opodal Hida No Sato – wioskę
przeznaczoną na skansen w której demonstrowane są nie tylko budynki, ale
taż codzienne czynności japońskiej wsi sprzed niespełna wieku. Z Takayamy
wyjeżdżamy pociągiem siedząc tuż za maszynistą i filmując prawie całą drogę
przez góry. Tego dnia, po pięciu przesiadkach (perfekcja japońskich kolei!)
docieramy wreszcie do Kawaguchiko u podnóży Fuji. Kolejne dwie noce spędzamy
w schronisku, a dzień między nimi w całości wypełniony jest wędrówką po jednym
z najważniejszych buddyjskich szlaków pielgrzymkowych. Rzeczywiście, autobus
wywozi do Komitake Jinja, czyli na wysokość ok. 2300 i do pokonania pozostaje
różnica wzniesień tylko 1750m. W naszym przypadku problemem okazuje się niestandardowy
plan, wszyscy bowiem zdobywają Fuji wieczorem, by po krótkim śnie w schronisku
być na szczycie o wschodzie słońca i resztę dnia przeznaczyć na zejście.
Jesteśmy zatem w przeciwfazie, ale oznacza to, że wysiadając z pierwszego
autobusu na końcu drogi o 10.30 musimy zdążyć na ostatni o 18.30. A droga
rozpisana jest na 10 godzin, całkiem realnie grozi nam więc 25 kilometrowy
‘spacer’ po ciemku, albo taksówka za drobne 30000Y. Szczęśliwie, naszemu
marszobiegowi po stromiźnie podobnej do klatki schodowej sprzyja silny wiatr
i ulewa
. Ostatecznie, minąwszy kilka schronisk, w których nawet wejście jest
płatne, totalnie przemoknięci przy temperaturze +3 st. stajemy wreszcie na
szczycie u brzegu krateru w 4.5h. Tu, w państwowym schronisku kupujemy ciepłą
czekoladę w płynie, która powoduje wzmożone dreszcze i dowiadujemy się, że
bezchmurna Fuji to jakieś 2-3 poranki w miesiącu. Nam musiały wystarczyć
chwilowe przerwy w chmurach, ale i tak - widok jak z samolotu! No i zbiegamy.
Zdążyliśmy! A następnego dnia około południa wysiadamy z pociągu w Matsushimie
(Sendai) i po odnalezieniu schroniska pierwsze kroki kierujemy do portu skąd
odpływa statek w piękny rejs pomiędzy klifowymi wysepkami
i wśród hodowli
ostryg powszechnych tutaj w płytkich wodach Oceanu Spokojnego. Niestety,
to ostatni rejs – później zostaje nam już tylko spacer wśród starych świątyń
na wyspach połączonych pięknymi mostami, próba znalezienia posiłku i powrót
na nocleg. Następnego dnia czujemy jeszcze skutki wysiłku włożonego w zdobycie
Fuji, stać nas zaledwie na spacer parkiem na półwyspie Oku-Martsushima, obserwację
poławiaczy ostryg i wreszcie krótki odpoczynek na plaży przed ostatnim etapem
naszej wyprawy. Po południu, niestety mijamy Nikko i wybieramy bezpośredni
pociąg do Tokyo. Po nabraniu sił decydujemy się jeszcze na nocny spacer po
Ginzie – tokijskim odpowiedniku Broadwayu. Kolejny dzień przeznaczamy na
rekonesans w nowoczesnej części Tokyo, rzut oka na gabinet przyjęć Pałacu
Cesarskiego i odwiedzenie ogrodów. Park Ueno zatrzymuje nas na dłużej. Po
zwiedzeniu kilku świątyń miłym relaksem okazała się wizyta w ogrodzie zoologicznym.
Późnym popołudniem kierujemy się do Senso-Ji (Asakusa), gdzie tego wieczoru
jest spokojnie, widać jednak przygotowania do festiwalu. I wreszcie ostatni
dzień w Tokyo zaczynamy od akwarium, które trochę nas zawiodło - wszak trudniej
o bardziej ‘morski’ kraj! Stamtąd powtórnie odwiedzamy Ueno Park, ale tym
razem koncentrujemy się na Tokyo Metropolitan Museum (duża część w remoncie)
i wreszcie znajdujemy się w samym centrum festiwalu 46000 w Asakusa
. Odwiedzenie
świątyni w ten dzień jest równe 46 tysiącom ‘zwykłych’ nawiedzeń, mnóstwo
więc odświętnie ubranych kobiet i mężczyzn, monotonne powtarzanie modlitw,
rytmika bębna, grzechotanie młynków modlitewnych i brzęk monet ofiarnych.
Dookoła nas targ, na którym sprzedawane są wyłącznie kwiaty miechunki [physalis alkekengi], które na
pamiątkę bierze się do domów. My w zamian fundujemy sobie podróż powrotną
statkiem spacerowym w okolice Shimbashi. Po zjedzeniu ostatniej kolacji w
Japonii (pałeczkami idzie nam już całkiem nieźle!) znajdujemy w sobie jeszcze
resztkę sił na spacer po Ginzie. Jak koszmar z przyszłości wygląda dwukierunkowy
korek taksówek na trzech pasach. Ale na nogach przemieszczamy się szybciej!
Kolejny dzień to już tylko pożegnanie Japonii, która szybko zostaje pod kadłubem
samolotu. Pozostaje wspomnienie ludzi pracowitych, zdyscyplinowanych, ale
jakby wtłoczonych w system i pozbawionych fantazji. Mimo bardzo silnego poczucia
wyższości nacji japońskiej, wszędzie spotykaliśmy się z życzliwością, choć
kontakt utrudnia sporadyczna tylko znajomość angielskiego. Ponadto wymowa
nazw miejscowości jest trudna i brytyjska fonetyka nie jest w stanie przekazać
istotnych niuansów – lepiej pokazać. Dostrzegamy umiłowanie dla muzyki klasycznej
i brak wandalizmu.
|
|