Wyprawa do Maroka trwała dwa
tygodnie (28.04-11.05.2001). W tym czasie udało nam się zobaczyć wszystkie
cztery miasta królewskie (Rabat, Meknes, Fez i Marrakesz) a ponadto sporą
część tej powierzchni kraju, gdzie żyją mieszkańcy. Odpuściliśmy wybrzeże
Śródziemnomorskie (Tanger, Ceuta itd.) wychodząc z założenia, że to najbliżej
domu i pewnie jeszcze kiedyś tam wrócimy. Po wylądowaniu w Casablance od
razu zauważyliśmy różnice naszych wyobrażeń (na bazie filmu) i rzeczywistości
w postaci wielkiego, hałaśliwego i brudnego miasta. Rezerwacja samochodu jest
- ale nie ma samochodu (Avis), rezerwacja hotelu jest - ale nie ma miejsc
(Ibis). Ten stan, do którego musieliśmy się przyzwyczaić na najbliższe dwa
tygodnie udało się na szczęście naprawić, tak, że przy zapadającym zmroku
zwiedziliśmy rejon wokół głównego placu. Aha, wszystkie główne place w marokańskich
miastach noszą imię Mohamada V. Kolejny dzień przeznaczyliśmy na zwiedzenie
Rabatu (wbrew pozorom stolica jest znacznie mniejsza od Casablanki) i dojazd
do Meknes. Meknes, rzymskie ruiny Volubilis i Fez wypełniały program kolejnego
dnia. Dużo zgiełku i gwaru na targowiskach, barw i zapachów
. Szczęśliwie
tego dnia nie przemierzaliśmy znaczących dystansów. Następnego dnia - przeciwnie
- zamierzaliśmy dojechać do Marrakeszu. 580 km w ciągu dnia nie wydaje się
może wyczynem, ale zważywszy, że przepisowych 40 km/h w terenie zabudowanym
nie można przekroczyć ze względu na natężenie ruchu i sposób w jaki miejscowi
korzystają z dróg, jest to daleko. Za to wieczorem uczestniczyliśmy w pokazach
na placu Djemaa-el-Fna, których najlepszym tłem jest zapadający zmrok. Kolejnego
dnia dane nam było zobaczyć jeszcze raz to samo miejsce pozbawione uroku
kolorowych światełek i oczom naszym ukazał się ponury widok rzemieślników
wytwarzających swoje towary w warunkach, w których u nas nie żyją nawet zwierzęta.
Po południu, przedzierając się stromą górską drogą
dotarliśmy do Agadiru -
miasta w którym po trzęsieniu ziemi odbudowano głównie hotele dla obcokrajowców
na wzór tych z odległych o 400 km na zachód Wysp Kanaryjskich. W Agadirze
spędziliśmy cztery kolejne dni czerpiąc z uroków plaży, choć temperatura nie
przekraczała 18 C. Zrobiliśmy też małą wycieczkę nad wodospady, które mimo
szerokiej reklamy były o tej porze roku wymarłe. Z Agadiru pojechaliśmy na
południe i po ok. 170 km dotarliśmy do Sidi Ifni, miasta stanowiącego terytorium
Hiszpanii do 1975 r. Piękne, nostalgiczne wybrzeże
i takież stylowe miasteczko
- obecnie bardzo już zaniedbane. Idealne dla wielbicieli mebli ze strychu.
Jeden hotel w którym można czysto przenocować. Stamtąd przeprawiliśmy się
jeszcze przez Antyatlas do Gulimime (trzeba uważać!) i dalej ok. 50 km drogą
wiodącą w kierunku Mauretanii. Po nasyceniu wzroku pustynnym krajobrazem zawróciliśmy
do Sidi, skąd następnego dnia dojechaliśmy do Essaouiry. Według przewodników
jest to Mekka windsurfingu, nam jednak najbardziej podobał się port, który
przyjmuje kutry rybackie, ale jest jednocześnie stocznią
. Stare miasto jest
jedną wielką fortyfikacją. Koleny dzień to podróż do Safi - miasta garncarzy.
Po drodze zatrzymaliśmy się w Al-Jadidzie, ale miasto to nie było sprzątane
od czasu opuszczenia go przez Portugalczyków i przez zwały śmieci wywożonych
tu... na plażę (!) niewiele można zobaczyć. Safi z kolei jest bardzo sympatyczne,
a zwłaszcza rzemieślnicy pracujący w garncarskiej dzielnicy miasta. Ostatni
dzień naszej wędrówki to powrót do Casablanki (znowu problem z hotelem Ibis)
i odlot następnego dnia. Po drodze zawinęliśmy do miejscowości Touit, gdzie
przypłynęli rybacy (?) z sieciami pełnymi krabów
. Oglądanie ich rozładunku
stanowi niezłą atrakcję. Póki nie zainteresują się tym tubylcy spektakl jest
bezpłatny - jak mało co w Maroku.
|
|