Tym razem wyniosło mnie naprawdę daleko: lot BA9 z Londynu do Sydney trwa
23 godziny, ale ponieważ ziemia obraca się w przeciwnym kierunku, pozorny
czas biegnie jeszcze szybciej. Jak u Verne'a, jeden dzień "przewija się"
pod brzuchem Boeinga. Na miejsce przyleciałem o godzinę wcześniej, bo po
starcie z Singapuru samolot dostał się w masę powietrza gwałtownie przemieszczająca
się na wschód, tak, że raportowana prędkość względem lądu sięgała 1250 km/h.
Po wylądowaniu poprzedzonym trzykrotną próbą podejścia zobaczyłem uszkodzenia
dachów niektórych domów, a nazajutrz z radia dowiedziałem się o kilku ofiarach
śmiertelnych wichury. Po wylądowaniu, dojeździe i znalezieniu noclegu resztę
dnia chciałem poświęcić na wstępny rekonesans okolic Darling Harbour i rekompensatę
niedoboru snu, ale niewinny spacerek zaprowadził mnie do mostu, później aż
do Quai i w okolice Opery
. Kolejny dzień poświęciłem na wycieczkę w Blue
Mountains. Te niewinnie wyglądające góry były zaporą nie do przebycia jeszcze
100 lat temu za sprawą stromych urwisk i znacznych wysokości względnych.
Kiedyś mieściły się tu kopalnie, obecnie pozostały atrakcyjne kolejki górnicze
(o nachyleniu torów 53 stopnie !) i tarasy widokowe, a na dole kanionu -
ścieżki umożliwiające spacer w prawdziwym lesie tropikalnym. Taka wyprawa
nie byłaby kompletna bez odwiedzenia typowego domu osadniczego, zjedzenia
obiadu i degustacji miejscowych win
. Kolejny dzień przeznaczyłem na wizytę
w Koala Park (niestety dojazd do niego chwilę zajmuje) oraz na plaży Bondai,
gdzie po prostu wstyd pokazać się bez deski. Koala Park to prywatny ogród
zoologiczny poświęcony wyłącznie typowym mieszkańcom Australii. Można zobaczyć
kangury, krokodyle, koale, wombaty, strusie, kakadu i kolczatki. Warto przy
wejściu zaopatrzyć się w karmę (1,25 $), wtedy zwierzęta znacznie chętniej
przychodzą pozować do zdjęć. O wyznaczonych godzinach demonstrowane są pokazy
strzyżenia owiec oraz pogadanki biologiczne na tematy niektórych zwierząt.
Na koniec takiej pogadanki zawsze jest okazja do zrobienia zdjęcia z koalą.
Plaża Bondai (oraz Manly, którą alternatywnie rozważałem) położone są w pewnej
odległości od centrum. To tu nakręcono połowę filmów o surfingu i rzeczywiście,
mimo panującej zimy i temperaturze tylko 18 st. C. surferów czekających na
falę było w wodzie kilkudziesięciu. Alternatywą dla deski jest jogging, ja
tymczasem udałem się na spacer promenadą wzdłuż brzegu, liczącą sobie ładnych
kilka kilometrów wśród form ukształtowanych w miękkich skałach przez niesiony
wiatrem piasek. Wadą przybycia tu w "zimie" była nie tyle niższa temperatura
ile krótszy dzień, dlatego niedługo ale już wczesnym wieczorem powróciłem
do Darling Harbour i jednego z najsłynniejszych Akwariów. Tutaj zobaczyłem
dziobaka - żyjącego w wodzie ssaka - stekowca, a więc składającego jajka
i w ten sposób najważniejsze zwierzęta Australii mogłem uznać za zaliczone.
Oczywiście akwarium nie kończy się na dziobaku, jest jeszcze wiele innych
okazów, szczególne wrażenie robią czterometrowej długości płaszczki mieszkające
w basenie razem z rekinami i oglądane z podwodnego szklanego tunelu. Ostatni
dzień w Sydney upłynął mi na przemierzaniu miasta. Przed południem okolice
ogrodu botanicznego (piękne drzewa z wiszącymi nietoperzami - głową w dół,
a jakże) i park na półwyspie sąsiadującym z Operą. Wczesnym popołudniem zaciągnąłem
się na rejs po porcie i zatoce, w czasie którego z innej perspektywy można
podziwiać Operę, most i inne zabudowania miasta. Wieczorem natomiast wyruszyłem
w stronę Wooloomooloo - dawnej dzielnicy przeładunku bawełny. Obecnie zabudowania
pirsu przeładunkowego zamienione są w ekskluzywny hotel, a tuż za drzwiami
pokojów cumują jachty właścicieli. Kolejny rozdział mojego pobytu w Australii
rozpoczął się przelotem do Uluru, skąd zaczynała się trzydniowa wycieczka
po interiorze. Uluru (Ayers Rock) jest świętym miejscem Aborygenów i do niedawna
uważane było za największy na świecie pojedynczy kamień. Jego wysokość względna
wynosi 380m, a obwód na poziomie gruntu - ok. 9 km. Niedaleko, (50 km tutaj
to odległość w zasięgu wzroku) znajdują się jeszcze Olgas - czerwone zlepieńce,
przeciwnie do Uluru utworzone z małych kamyków o przedziwnych zaokrąglonych
kształtach będących następstwem działalności wiatru
. Spacer wśród tych gór
to prawdziwa przyjemność, ale ponieważ jest przeraźliwie sucho przewodnicy
zalecają wypicie litra wody co godzinę. Koniec dnia wieńczy szampan na tle
zachodzącego za Uluru słońca. W pobliżu nie ma żadnej miejscowości - jedyną
szansą noclegu jest (bardzo drogi) kompleks hotelowy przypominający raczej
miasteczko bungalowów (Outback Pioneer). Po opuszczeniu autokaru kieruję
się do jedynego tu sklepu. Ustawieni przed drzwiami Aborygeni proszą, aby
cudzoziemiec kupił im coś mocniejszego (prawo nie zezwala na sprzedawanie
im alkoholu). Wreszcie opuszczam sklep, a do mojego domku kieruję się ścieżką
przez wzgórze. Dookoła ciemno i wrażenie całkowitej pustki. Nade mną Krzyż
Południa, który bardzo pragnąłem zobaczyć od czasu gdy będąc chłopcem czytałem
Opowieści Mórz Południowych i inne książki o żeglarzach. Jest jeszcze milion
innych gwiazd... Jako atrakcję w miejscowym barze kupuję Pioneers Kit, czyli
zestaw mięs kangura, krokodyla, emu i wielbłąda do podgrzania na grillu.
Błędem jest grillowanie tych mięs jednocześnie. Kiełbasa z emu jest gotowa
po dwóch minutach, podczas gdy żylasty wielbłąd wymaga co najmniej półgodzinnej
cierpliwości. Następnego dnia wstaję i pakuję się przed świtem, aby wschodzące
słońce powitać na ścieżce u stóp Uluru. Góra ta oczywiście nie jest trudna
do zdobycia, ale Aborygeni, którym z wyjątkiem szamana pod groźbą śmierci
nie wolno tam wchodzić, proszą, aby inni też tego nie robili. Będąc na przestrzeni
ostatnich 40 lat świadkami kilkunastu wypadków śmiertelnych wśród turystów
(zważywszy góry i klimat - nic dziwnego) widzą potwierdzenie swoich od wieków
przestrzeganych reguł i czują się szczególnie odpowiedzialni za przybyszów.
Oto dlaczego wybrałem spacer okrężną ścieżką u podnóża. Jest jeszcze i inny
powód. Otóż panorama tego, nie licząc Olgas, pustego terenu jest chyba znacznie
mniej ciekawa od perspektywy obejrzenie Uluru z bliska oświetlonego pod każdym
kątem przez wschodzące słońce. Po krótkiej wizycie w centrum rękodzieła Aborygeńskiego
(skąd wychodzę z bumerangiem) oraz odpoczynku przy kawie w Outback Pioneer
jadę autokarem przez tą bezkresną krainę
. Autokar ma z przodu "rurę na kangury"
oraz wielką 3-metrową antenę. Prowadzi go dziewczyna imieniem Kirby, która
jest naszą przewodniczką. Nie tylko prowadzi, ale jeszcze puszcza i komentuje
filmy na video i robi wiele na przekór powszechnej u nas tabliczce "zabrania
się rozmawiać z kierowcą". W ten sposób pokonujemy ok. 500 km do Kings Creek
- osady, a właściwie obozowiska (znowu komfortowe bungalowy) u wylotu Kings
Canyon na samym skraju Gór MacDonnela. Następnego dnia znowu wstajemy przed
świtem
(to tutaj reguła, ale u nas w zimie też wstaje się po ciemku), by
z miejscową przewodniczką wspiąć się na skały okalające Kings Canyon. Po
ok. godzinie marszu w księżycowej scenerii dochodzimy wreszcie do drewnianych
mostów, które sprowadzają nas wgłąb kanionu do zamkniętego skałami jeziorka.
Żyją tu kaczki, podobno także ryby i wydaje się, że ten mikroświat nie zdaje
sobie sprawy z suszy panującej wokół w promieniu wieluset kilometrów. Wędrujemy
teraz przeciwną stroną kanionu do miejsca, gdzie u wylotu ścieżka pozwoli
bezpiecznie zejść do obozowiska. Kolejne kilka godzin spędzamy w autobusie
prowadzonym przez Kirby i tylko na chwilę zatrzymujemy się na posiłek przy
farmie oferującej kotlety z wielbłąda. Wreszcie, po wyjechaniu na drogę Adelaida-Darwin
widzimy drogowskaz: Darwin 1620km. No, chyba jeszcze nie widziałem czterocyfrowych.
Kirby zwolniła i zjechała nieco w lewo - z naprzeciwka sunie 'road train'
taki jak nasz tir z dwoma jeszcze przyczepami - w sumie prawie 70m! Docieramy
wreszcie do Alice Springs, czego nie należy traktować dosłownie - rzeka
jest bowiem wyschnięta. Kirby odwozi każdego do hotelu lub schroniska na
pożegnanie rozdając kartki na zniżkowy posiłek w zaprzyjaźnionej knajpie
.
Alice Springs powstało jako miasteczko obsługującą transkontynentalną linię
telegraficzną przechodzącą to przez przełęcz w górach MacDonnela. W zabudowaniach
stacji znajduje się muzeum telegrafu, ale jest tam także wspomnienie obozu
koncentracyjnego (tak byśmy to dziś nazwali!) dla obywateli brytyjskich pochodzenia
aborygeńskiego. Aborygeni w Australii do niedawna byli jeszcze traktowani
jako przedstawiciele fauny, choć i dziś jest to drażliwy temat. Na pocztku
20 w. uznano, że dzieci żołnierzy brytyjskich i Aborygenek są przecież obywatelami
Zjednoczonego Królestwa, a jako tacy nie mogą podlegać wychowaniu przez 'dzikie'
matki. Dzieci były wiec odbierane i wychowywane w ośrodkach takich właśnie
jak w Alice Springs, gdzie można oglądać zdjęcia ze szturmów zrozpaczonych
matek. Dziś ludzie ci są określani mianem straconego pokolenia - 15% z nich
założyło swe własne rodziny... Dziś także Alice Springs jest związane z
telekomunikacją: działa tu centrum Flying Doctors, a także największa w kraju
School on the Air obejmująca zasięgiem swych lekcji uczniów w promieniu 1200
km. Warto zobaczyć lekcję prowadzoną na żywo i posłuchać hymnu szkoły śpiewanego
jednocześnie przez tak odległe głosy. Żegnając Alice Springs zamieniam czerwoną
Australię na zieloną i ląduję w upalnym tropiku w Cairns. W mieście panuje
atmosfera fiesty i wiecznych wakacji. Na ulicach włóczędzy, trampi, turyści
i 'krawatowcy' przeplatają się w równych proporcjach. Pierwszego wieczoru
spaceruję po mieście i docieram do portu. Stołuję się w klubie przypominającym
melinę, Napisy nad drzwiami głoszą: "musisz mieć 18 lat, żeby tu wejść" i
"obsługa ma prawo wyrzucić każdego bez podania przyczyny". Za chwilę 'miniówa'
pyta mnie co wybrałem. Makaron z mięsem i piwo. Ciekawe, czy mają też drugie
menu z trawą i podobnymi atrakcjami. Pobyt tutaj to jedyna okazja przyglądnięcia
się australijskiej młodzieży na wakacjach. Totalny luz obyczajowy. Podstawową
atrakcją Cairns jest oczywiście rafa koralowa, którą odwiedzam następnego
dnia. Piękny katamaran Wavedancer
(4000 stóp kwadratowych żagla) czeka na
mnie w odległym 60km na północ Port Douglas, skąd po 1,5 godzinnym rejsie
rzucamy kotwicę obok Low Island. Jest to maleńka i rzeczywiście całkiem płaska
wysepka na której oprócz zarośli i plaży jest jeszcze tylko piękna latarnia
morska. Główne atrakcje kryją się jednak pod wodą. Nurkować każdy może. Pod
warunkiem, że cokolwiek się zdarzy, weźmie za to odpowiedzialność. Po krótkim
wprowadzeniu teoretycznym dotyczącym wyrównywania ciśnienia schodzimy wraz
z instruktorem z rufy katamaranu aby na całkiem niewielkiej głębokości (ok.
6 m) odkryć wspaniały świat rafy koralowej. Ustnik nie pozwala wykrzyknąć
z zachwytu, ale w porównaniu do kolorowych rybek na ekranie telewizora to
tak jak jedzenie wspaniałych lodów do oglądania ich przez szybę. Pod wodą
głaszczemy elastyczne wici koralowca, podnosimy zwierze (?) podobne do ogromnego
ogórka, zaczepiamy ogromny ukwiał powodując jego zamknięcie i wreszcie dotykamy
ludzkich rozmiarów żółwia pływającego wraz z nami. Czymże jest wylegiwanie
się na plaży, pływanie po powierzchni z rurką, czy nawet łódź z przezroczystym
dnem wobec faktycznego, namacalnego trójwymiarowego obcowania z Rafą? Niestety,
wszystko, co dobre kończy się zbyt szybko. Po posiłku, przy dźwiękach pieśni
żeglarskich wracamy do Port Douglas, a stamtąd turbo katamaranem (pęd powietrza
na pokładzie urywa głowę) do Cairns. Następny dzień rozpoczynam od przejazdu
pociągiem malowniczą trasą do Kurandy, dawnej osady górniczej jednak dziś
pełnej turystów. Oprócz sklepów z pamiątkami jest tu dość sporo atrakcji
- osobiście polecam hodowlę motyli. Z Kurandy kolej linowa przewieszona nad
majestatycznie płynącą rzeką pomaga dotrzeć z powrotem na wybrzeże. Na stacjach
przesiadkowych podczas krótkiego spaceru można skorzystać z objaśnień biologa
o lasach tropikalnych. Wreszcie na dolnej stacji kolejki oczekuje mnie mały
terenowy autobusik i zabiera w głąb lasu tropikalnego. Tu podziwiam drzewa
oplatające i niszczące inne, wielkie termitiery umieszczone jak banie w połowie
wysokości pnia, a na ziemi 2,5 metrowe kopce w których ukrywają jajka ptaki
nie przekraczające wielkością kurczaka. Niestety, kolejnym punktem programu
był wylot powrotny, ale 'przy okazji' przesiadki spędziłem bardzo interesujący
dzień w Tokio. Podczas kilkunastu godzin udało mi się zobaczyć Pałac Cesarski,
Park Ueno i Świątynię Asakusa - chyba podstawowe atrakcje tej wielkiej metropolii.
Z pewnością do Tokio jeszcze powrócę. Oczywiście, podróże nie mogą obyć się
bez przygód. Niespodziankę zapewniła obsługa na Heathrow w postaci awarii
komputerów i opóźnienia lotu do Warszawy o 2 godziny. W konsekwencji spędziłem
upojną noc w hali przylotów na Okęciu mając za alternatywę Dworzec Główny
albo taxi do Krakowa (drobne osiem stówek). Dziękuję za uwagę..
|
|