Wyparawa do Islandii miała miejsce
w dniach 11.06 - 23.06.2002. Pora ta - jak się później okazało jest szczytem
sezonu turystycznego z uwagi na minimum opadów. Nie skorzystaliśmy z rad
przewodników "bookujcie wszystko co się da" turystów było niewielu, bo to
i recesja, i strach Amerykanów przed samolotami i wreszcie mistrzostwa świata
w piłce nożnej. Po przylocie do Keflaviku odebraliśmy zamówiony samochód
i ruszyliśmy na spotkanie z Geysirem (a właściwie Strokkurem
, który zastępuje
tamten słynny gejzer od czasu ostatniego trzęsienia ziemi, po którym stracił
swą wybuchowość). W pobliżu zobaczyliśmy też Gullfoss, czyli słynny złoty
wodospad. W ten sposób w pierwszym dniu zaliczyliśmy podstawowy zestaw atrakcji
oferowany każdemu z gości w Islandii. Następnego dnia ruszyliśmy na północ
na chwilę przystanąwszy w Pingveilir. Niestety brak czasu pozwolił nam tylko
trochę (60 km) zapuścić się w dzikie rejony Westfjordur, za to dotarliśmy
aż do Akureyri. Nie zauważyliśmy nawet, że było późno, bo natężenie światła
od 17 pozostawało mniej więcej stałe. Brzydka pogoda polegała na mgle - widoczność
30 m. Kolejny dzień to wyprawa na whalewatching z Husaviku oraz muzeum wielorybnicze
i portowa tawerna tamże. Wieczorem, choć tym razem w pełnym słońcu dotarliśmy
nad Myvatn - jezioro, którego okolica jest bogata w oznaki życia wewnętrznego
naszej planety. Mocne wrażenie zrobiła na nas Krafla i elektrownia geotermalna
której produktem był ponad kilometrowej wysokości słup pary. W okolicy warto
zobaczyć ciepłe błota i wyziewy
a także park krajobrazowy wśród zastygłej
lawy. Zachód słońca nad Mywatn jest wspaniały.
Kolejny dzień poświęcony był
wyprawie na Grimsey - małą wysepkę przekraczającą koło polarne położoną 52
km od stałego lądu. Żyje tam 100 osobowa społeczność oraz niezliczone ptaki
,
których podpatrywanie może stać się przyczyną spóźnienia na prom powrotny.
Następny za 3 dni. Kolejny dzień to dość długa trasa z Akureyri aż na południowe
wybrzeże. Po drodze Godafoss, Myvatn raz jeszcze i Dettifoss - najbardziej
ponoć energetyczny wodospad Europy. Po drodze mijamy nagrobek Polaka, który
zginął tu w wypadku samochodowym 20 lat temu. Robi wrażenie - noga z gazu.
Dookoła pustkowie, a właściwie pola lawy i kamienista pustynia. Przejeżdżamy
100 km bez napotkania żadnego siedliska człowieka. Prowadzi nas szutrowa
droga, a to przecież Ring Road Nr 1. Wreszcie dojeżdzamy do Eglisstadir,
skąd mały skok w bok do Seydisfjordur (na przełęczy jest tylko +2 C) - miasteczka,
gdzie przypływa prom z Bergen. Koniec dnia zastaje nas w schronisku na farmie.
Następny dzień w całości poświęcamy na wyprawę na lodowiec, gdzie zawozi
nas Jeep a na miejscu przesiadamy się do skuterów. Vatnjokul, największy
europejski lodowiec jest pod nami. Niestety mgła nie pozwala w pełni docenić
jego rozmiarów. Kolejny dzień jest bardzo dżdżysty - deszcz pada poziomo.
Oglądamy Jokulsarion, gdzie fragmenty oderwane od lodowca pod postacią gór
lodowych wyruszają na podbój oceanu
. Podziwiamy skansen a późnym wieczorem
mijamy Vik i kierujemy się na ostatni przed Reykjavikiem nocleg. Następnego
dnia wita nas Reykjavik, którego kilka uliczek poznajemy w ciągu popołudnia.
Odtąd mamy tu bazę wypadową na dwie jeszcze wycieczki. Nazajutrz wylatujemy
do Kulusuku - miejscowości położonej na Grenlandii zamieszkiwanej przez rdzenną
ludność eskimoską. Niewielka cieśnina pełna pływającej kry oddziela wyspę
na której leży Kulusuk od stałego lądu Grenlandii. Osada zawdzięcza swą popularność
istnieniu lotniska o krótkim szutrowym pasie, które jest pozostałością amerykańskiej
bazy wojskowej (Cap Dan). Można tam obejrzeć pokaz polowania na foki z użyciem
skórzanego kajaka - dopiero przypomniawszy sobie, że woda ma temperaturę
ok. 0 C nabiera się respektu do tego widowiska. Inną atrakcją jest występ
artysty ludowego "drumdancera"
- rzeczywiście tańczy, zawodzi i postukuje
w bębenek (ale nie w membranę !). Druga wycieczka miała na celu spotkanie
z płetwalem błękitnym i rzeczywiście obietnice organizatorów się spełniły.
W tym celu należało najpierw dojechać do Olafsviku (na płw. Snaefelsness)
i stamtąd dopiero wypłynąć na zachód. Wkrótce po pojawieniu się charakterystycznych
pióropuszy rozpylonej wody spotkaliśmy wieloryba leżącego 5 m pod powierzchnią
wody. Dopiero teraz można było docenić jego ogromne rozmiary.
|
|