Relacja z wyprawy w Ałtaj Pasma Północnoczujskie i Kurajskie
Rosja, 16 lipca 23 sierpnia 2008
«
1 ·
2 ·
3 ·
4 ·
5 ·
6 ·
7 ·
8 ·
9 ·
10
»
23 VII 2008, środa: DZIEŃ 8
Gazelą po Czujskim
Gornoałtajsk (Горно-Алтайск) →
Szebalino (Шебалино) →
Ongudaj (Онгудай) →
okolice Czibitu (Чибит, 1160)
→ 2.7 km
↑ 80 m
↓ 20 m (tylko marsz)
Obudziliśmy się w rozkosznych pieleszach gostinicy na tyle wcześnie, żeby bez pośpiechu
zdążyć na autobus do Aktasza (Акташ). Po wieczornej burzy w oddali pozostało trochę niepokojących chmur
na niebie, ale powoli robiło się coraz ładniej. Kiedy przyjechał miejski bus ledwo się podnieśliśmy wszak
dociążyła nas solidnie woda, którą zatankowaliśmy do pełna.
Na dworcu kupiliśmy jeszcze płytki CD do oglądania zaćmienia i znowu w ostatniej chwili
pakowaliśmy się do naszego autobusu, który okazał się być 14-osobową gazelą. Ledwo się nam
udało upchnąć jakoś plecaki, które zajęły cały tył
[foto].
Miejsca nie było za wiele
[foto],
a jazda miała
trwać od 10:40 do 19:00. Perspektywa średnia, ale już po chwili zupełnie oddaliśmy się gapieniu
przez okna na to, co zaczynało nas otaczać i co coraz bardziej nas pochłaniało. Góry wokoło
rosły coraz wyższe i bardziej surowe
[foto],
a znaki na Trakcie Czujskim (Чуйский
тракт) odmierzały kolejne kilometry, licząc od Nowosybirska.
Kierowca mógłby śmiało konkurować na torze Monza z samym Heidfeldem i Kubicą. Na wąskiej drodze
rozwijał szalone prędkości 90 km/h nad urwiskiem bez bariery ochronnej i wciąż dziarsko
trzymał się drogi. Czike-Taman (Чике-Таман)
zrobiła na nas niezłe wrażenie (wjeżdża się tam po serpentynach przepastnych), ale pozwoliła nieco
mniej dosłownie odczytać fragment Szamanów, mumii i ałmysów Wojciecha Grzelaka. Otóż
na samej przełęczy stoi znak 663 km, natomiast 666 km znajduje się nieco niżej. Uff, po cichu mam
nadzieję, że i inne opowieści nie okażą się tak dosłowne.
Ostatnie 45 km jechaliśmy tylko z kierowcą busa. Wysadził nas przed mostem na Czui
(Чуя) koło Czibitu.
Pozbieraliśmy wszystkie graty, wzięliśmy od kierowcy numer telefonu i on odjechał, a my
zostaliśmy sami na stepie, otoczeni wielkimi górami, niebem i skwarem. Zjedliśmy coś naprędce
i przeszliśmy przez wątpliwie wyglądający, ale solidny most
[foto].
Właściwie zaraz potem spotkała
nas pierwsza niespodzianka, bo przez drogę płynęła odnoga rzeki, a boczną ścieżkę zagradzała
skałka, dochodząca do samej wody. Trzeba było wszystko obejść zboczem, nadkładając nieco
drogi. Plecaki ciążyły niemiłosiernie. Od 18:00 (bo do Czibitu dotarliśmy przed czasem)
szliśmy jakieś 1.5 godziny, żeby rozbić namioty na stepowym zakolu Czui, dokładnie naprzeciw
Czibitu
[foto].
Kąpiel w mleczno-burej lodowcowej wodzie, ognisko, a na koniec mocny akcent w postaci
wieczornej burzy z fajerwerkami, ostrym deszczem i wiatrem. Na szczęście krótka... Odeszła
w stronę Aktasza, zostawiając nas z obawą, ale i nadzieją na lepsze jutro.
Natalia
24 VII 2008, czwartek: DZIEŃ 9
Koniec laby
Okolice Czibitu (1160) →
polana nad Oroj (Орой, 1400) →
dolina Oroj (1790)
→ 8.3 km
↑ 750 m
↓ 120 m
Budzimy się o 6:00. W nastroju lekkiego niepokoju i niepewności co do stanu pogody rozchylamy
tropik namiotu. Od razu widać, że rokowania nie są pomyślne, co potwierdza niebawem deszcz.
Opóźnia to nasze wyjście do godziny 9:00. W końcu, zaopatrzeni w doppelfusseckle, ruszamy.
Ponieważ Czuja przełamuje się przez Ałtaj głębokim kanionem
[foto],
my idziemy dużo wyżej, obchodząc
rzekę od południowego zachodu. Ścieżka jest wąska i błotnista, pełna śladów wędrówek konnych
w postaci kup. Pogoda znów zaczyna się psuć
[foto].
W końcu docieramy do rozległej polany w miejscu,
gdzie potok Oroj przecina ścieżkę. Na polanie poniżej chatka. Przychodzi pora na małe co nieco.
Zakładam trochę chleba, dwie marchewki zakupione u babuszki w Gornoałtajsku i trochę strąków
chleba świętojańskiego, uważając oczywiście na pestki. Uzupełniamy płyny i w drogę.
Tym razem jest już bardzo stromo. Drogę urozmaicają nam tylko mijani turyści, głównie Rosjanie.
Bez kilku Czechów oczywiście się nie obyło. Kiedy dochodzimy do miejsca, gdzie znów widać potok
(awaryjne miejsce na biwak), pogoda załamuje się na dobre. Zaczyna padać i grzmieć. Siedzimy
przykryci pałatkami i czekamy aż pompa ustanie. Deszcz przechodzi falami, potem słabnie, a burza
obchodzi nas bokiem. Ruszamy dalej. Tym razem już nie jest aż tak stromo. Odbijamy trochę
nieświadomie w lewe (orograficznie prawe) odgałęzienie potoku Oroj. W miejscu, gdzie GPS wskazuje
wysokość 1790 m, w obliczu zmęczenia, nienajlepszej pogody i słabnącego nurtu potoku, decydujemy
się założyć biwak. Jego otoczenie to modrzewiowa tajga, mchy, porosty i krzaki niedojrzałych
borówek. W dół schodzą kolejne grupy turystów z Rosji. Kilka z nich to rodziny z małymi dziećmi.
Siostry szybko rozpalają ognisko. Do czystego potoku jest niedaleko, więc z myciem nie ma problemu.
Chyba że zgubi się ręcznik, tak jak Przemo. Całe szczęście zguba znalazła się wśród krzaków
borówek, w które spadła ze sznurka rozwieszonego między drzewami przez Jędrka. W międzyczasie
pada pierwszy liofilizat, chili con carne, którego zakładamy sobie z Przemkiem na pół. Całkiem
dobry, zwłaszcza po dodaniu łyżeczki oleju. Próby czasu i ciśnienia wewnątrz ciężkiego plecaka
nie wytrzymuje worek strunowy Przemka i w efekcie banany suszone wydostają się z niego na zewnątrz,
co ich właściciel podsumowuje głośnym słowem na k.
Chmury jakby rozeszły się, ale tylko na chwilę. Potem znów wróciły, tym razem z deszczem, który
szybko przegania nas do namiotów.
Kuba
25 VII 2008, piątek: DZIEŃ 10
Wielkie lanie I
Dolina Oroj (1790) →
przełęcz Oroj (2230) →
dolina Jesztykołu (Ештыкол, 1900)
→ 12.8 km
↑ 435 m
↓ 325 m
Już od samej pobudki o 6:00 towarzyszyły nam dźwięki złe. Tropik namiotu bombardowały krople
deszczu, może niezbyt silnego, ale wyraźnie niezamierzającego ustępować. W takich warunkach
zbiórka nie może przebiegać sprawnie. Wyruszamy o 9:15
[foto].
Mimo że potok Oroj stopniowo zanikał,
drogę biegnącą w jego pobliżu można było odnaleźć bez większego problemu, gdyż jest często
i wyraźnie znakowana końskim gównem. Zresztą poniewczasie mieliśmy okazję napotkać chodzące
fabryki tego mało przydatnego surowca. Mijaliśmy się z 20-osobową ekipą Rosjan wraz
z przewodnikami, każdy ze swoim koniem. O 12:00, po ciężkich przeprawach przez błotniste
ścieżki nieustannie zasilane wodą z nieba, dotarliśmy na przełęcz o wysokości ok. 2230 m
[foto].
Przyszła kolej na snickersa upragnionego i peany na cześć doskonałości tegoż batona. Sine
chmury wciąż zasnuwały niebo, od czasu do czasu spuszczając część swoich wodnych zasobów,
przeto widoki nie były specjalne. Morale drużyny było kiepskie, wszechogarniająca woda dawała
w kość, jednak trzeba było zacisnąć zęby i iść dalej przez grząskie łąki. Kierujemy się teraz
ścieżką na południe, mijamy po prawej stronie uroczysko Jesztykoł
(yрочище Ештыкол)
i przed przeprawą przez potok Jesztykoł
na wysokości ok. 2070 m posilamy się nieco. O jakości pumpernikla z Tesco wolę nie mówić,
ale kabanosy czosnkowe są wyborne. Tu po raz pierwszy spotkaliśmy w górach Litwinów.
Z ich 6-osobową grupą jeszcze nieraz przyjdzie nam się spotkać.
Po przekroczeniu potoku idziemy cały czas po jego wschodniej stronie
[foto],
chociaż mapa sugeruje
co innego. O 16:30 na minutę oświetliło nas słońce, ale był to tylko fałszywy alarm. Biwak
rozbiliśmy o 17:00 na wysokości ok. 1900 m, gdzie wpada potok z czystą wodą, to ważne, bo
wody Jesztykołu są mętne i mało zachęcające do spożycia. Usilnie staraliśmy się rozpalić
ognisko, głównie po to, by wysuszyć mokre buty. Niestety nawet ustawienie dachu z pałatki
nie pomogło. Wilgoć nie dawała za wygraną. Namioty rozbijaliśmy już w solidnej ulewie.
Wewnątrz było średnio przyjemnie dominowała wilgoć i błoto. Natalia czuła się jak
ślimak, Kuba jak salamandra, a ja jak grzyb. Przez nasz obóz przeszło co najmniej jedno
wielkie stado koni, ale deszcz skutecznie zagłuszał wszystko dokoła. Ze strony Kuby padła
pesymistyczna propozycja zmiany hasła wyprawy na Wielkie lanie w Złotych Górach,
bo na razie nic nie wskazywało poprawy aury. Przed nocą pompa trochę straciła na sile, ale
już nic nie było nas w stanie wyciągnąć z ciepłych śpiworów, nawet potrzeba mycia.
Przemek
26 VII 2008, sobota: DZIEŃ 11
Nareszcie zmiana
Dolina Jesztykołu (1900) →
ujście Jesztykołu (1660) →
dolina Szawły (Шавла, 1825)
→ 12.4 km
↑ 165 m
↓ 240 m
Jest 7:00. Otwieram oczy. Przede mną roztacza się nieciekawa wizja: trzeba wyjść z ciepłego
śpiwora, ubrać się w wilgotne rzeczy i, co najgorsze, założyć mokre buty. Okropność. Jedynym
pocieszeniem jest to, że nie pada. Chociaż tyle. Potem jest już tylko lepiej. Optymizm narasta.
Po wyjściu z namiotu okazuje się, że widać błękit nieba i zaczyna nieśmiało świecić słońce.
Mokrymi rzeczami obwieszamy drzewa oświetlone pierwszymi porannymi promieniami i rozpoczynamy
suszenie
[foto].
Słońce w pełni, zapowiada się wspaniały dzień. Po ok. 30 minutach marszu docieramy
do potoku, przez który trzeba przejść. Między brzegami rozłożone są dwie kłody, w tym jedna
śliska, bo miejscami bez kory. Dodatkowo jest częściowo zalana przez szalejącą wodę
[foto].
Po upewnieniu
się, że innej drogi nie ma, przechodzimy. Udaje się, ale po suchych butach pozostaje tylko
wspomnienie. Krzyż ustawiony przy brzegu zauważamy dopiero po przekroczeniu potoku. Nie wszyscy
mieli tyle szczęścia co my.
Dalej trasa przebiegała bez trudności. Podążając wzdłuż Jesztykołu ok. 14:30 dotarliśmy do Szawły.
Kierujemy się na Jeziora Szawlińskie. Kręte, błotniste ścieżki prowadzą nas przez torfowiska
wzdłuż Szawły ku lodowcom
[foto].
Ok. godz. 19 rozbijamy namioty w pobliżu rzeki. Wieczorem ognisko.
Trzeba się rozgrzać przed nocą, bo zapowiada się mróz. Wcześniej wyprane rzeczy zaczęły
sztywnieć i to nie z brudu...
Anka
«
1 ·
2 ·
3 ·
4 ·
5 ·
6 ·
7 ·
8 ·
9 ·
10
»
|