Maciej Malawski - Grecja i Turcja 2000
<< Poprzedni dzień | Początek | Następny dzień >>

Dzień 12

Ateny - Korynt - Pireus - Paros

Rano wstaliśmy wcześnie, ponieważ jak tylko słońce wyszło zza sąsiedniego budynku, zrobił się od razu upał. Na dworcu peloponeskim wsiedliśmy w pociąg do Koryntu (9.35, 750 dr). Ten pociąg to wąskotorówka - okazała się być zatłoczona, dobrze, że mieliśmy miejscówki. Pociąg jechał ze standardową szybkością spacerową, czyli 80-kilometrowy odcinek przebyliśmy w 2 godziny. Widoków nie dało się zbytnio podziwiać, ponieważ od południa wszyscy pasażerowie pozasłaniali zasłonki od słońca. Wysiedliśmy na stacji Isthmos, tuż przed słynnym Kanałem Korynckim. Widziałem już ten kanał w dzieciństwie, więc teraz wydał mi się mniejszy, niż się spodziewałem. Na pewno nie ma on kilkuset metrów głębokości, jak raczy twierdzić "Pascal", najwyżej 100. Parada żaglówek i jachtów, które akurat płynęły kanałem wyglądała jednak wspaniale.
Koło kanału wstąpiliśmy do supermarketu, by kupić coś do jedzenia. Wybieram najmniejszego arbuza i na próbę zanoszę go na wagę - ma ponad 6 kilo! Zaraz też spod ziemi wyrasta pracownik obsługi i nim zdążyłem się zorientować, pakuje ii metkuje nam ten piękny okaz, który wypada w takim razie kupić. Połowę zjedliśmy od razu, resztę zostawiając na deser. Z poworotem udało się nam dojechać do stolicy w pół godziny autostradą z młodym Ateńczykiem, który twierdził, że po raz pierwszy w życiu wyjechał w tę stronę poza miasto. Ucieszył się, że też słuchamy rocka i lubimy Prodigy. Okazało się, że mieszka tuż pod Akropolem, więc zawiózł nas pod samą kasę biletową.
Akropol to obowiązkowy punkt programu wszystkich wycieczek, nic dziwnego więc, że spotkaliśmy znajomych z Polski. Wstęp kosztował 2000 dr, studencki 50% - tu po raz kolejny utwierdziłem się w przekonaniu o wyższości mojej polskiej legitymacji studenckiej nad ISIC-iem. Obydwie karty są tak samo honorowane, z tym że za ISIC trzeba zapłacić 35 zł rocznie, a za zwykłą legitymację nic. Na Akropolu ciekawe jest muzeum - warto je odwiedzić nie tylko ze względu na klimatyzację - można tam zobaczyć fragmenty fryzów i rzeźb, którymi pokryte były wszystkie obiekty, obecnie białe jak szkielety. Z góry roztacza się widok na ciągnące się po horyzont miasto, zbudowane z tysięcy białych domów rozrzuconych na okolicznych wzgórzach. Naprawdę ogromne! Ponieważ upał jest straszliwy, a na rozgrzanych od słońca kamieniach nie da się usiąść, schodzimy na położone koło wejścia wzgórze Areopagu, skąd należy wziąć kamyczek na szczęście. Zabieramy więc garściami żwir dla znajomych i wracamy do hostelu po plecaki, żeby uciec z kontynentu na wyspy.
Z wszystkich wysp, które polecano nam i odradzano, zdecydowaliśmy się popłynąć na Paros. Głównie dlatego, że wypływał tam prom o 22.00 oraz że stamtąd bez problemu można się dostać dalej na Samos, skąd do Turcji jest już tylko 2.5 km. Do Pireusu dojechaliśmy metrem z placu Omonia. Bilet na Paros kosztował 4700 dr. W porcie straszliwy ruch, ponieważ wieczorem promy na wszystkie wyspy przypływają i odpływają co 10-15 minut. Nie możemy się doczekać na nasz "Ekspress Poseidon", który w końcu jednak przypłynął z godzinnym opóźnieniem. Tak jak spora grupa pasażerów zajęliśmy miejsca na samej górze na dziobie. Odpływając podziwialiśmy oddalające się światła miasta i mijane w porcie promy. Rozłożyliśmy karimaty i ukołysani (niewielkim) bujaniem poszliśmy spać. W nocy trzeba było wleźć do śpiworów, ponieważ na pełnym morzu zerwał się zimny wiatr, który zrobił porzącek ze wszystkimi śmieciami pozostawionymi na stoliku oraz z naszym pokrowcem na karimate. Na pokładzie nie należy zostawiać żadnych rzeczy luzem!
<< Poprzedni dzień | Początek | Następny dzień >>