<< Poprzedni dzień | Początek | Następny dzień >> Dzień 17Kusadasi - Didim - MarmarisZ rana ruszyliśmy na granice miasta łapać stopa. Jak zwykle są małe problemy z dolmusami, które wszystkie trąbią na nasz widok i chcą nam koniecznie sprawić przyjemność płatnej przejażdżki. Po chwili jednak zatrzymuje się dostawczy Ford, którego kierowca mówi, że jedzie do Marmaris. Kierunek nam pasuje, więc zabieramy się z nim. Facet mówi trochę po angielsku, tłumaczy nam, że produkuje i rozwozi turkish delight (lokum). Nie bardzo wiemy, o co chodzi, więc częstuje nas tym przysmakiem, który stanowią gumowate słodkie cukierki. Widzimy, że nie jedziemy już główną drogą, tylko jakimiś bocznicami. Kierowca tłumaczy nam jednak, że rozwozi to lokum po różnych misteczkach, stąd taka trasa.W ten sposób odwiedzamy Didim, gdzie znajdują się ruiny świątyni (starożytne Didymos). Pomagam rozładowywać towar do sklepu, przy okazji obserwując ogólne dziadostwo stojących wokół domów, sprawiających wrażenie, że nie potrzeba żadnego trzęsienia ziemi, żeby się wszystkie rozsypały. Co ciekawe w jednej z tych ruder mieści się Cafe Internet! Już koło Didim facet proponuje nam kąpiel w morzu, jesteśmy jednak trochę nieufni. Dopiero koło słonego jeziora miękniemy i idziemy się wspólnie wykąpać. Koło nas pływają jakieś ośmiornice i inne potwory morskie, na szczęście nie na tyle duże, by pożreć człowieka w całości. Dalej droga prowadzi przez piękne lasy sosnowe, gdzie produkuje się dużo miodu, który kupić można na straganach rozmieszczonych co 100 metrów wzdłuż szosy. Kierowca proponuje przerwę na herbatkę, potem następną. Gdy kelner przynosi rachunek, sięgam ręką do portfela, by zapłacić za naszą część. Kierowca jednak protestuje mówiąc: "No how much! I am how much!". Potem w samochodzie tłumaczy nam wymownie: "I am patrone!" Domyślamy się, że koniecznie chce się pobawić w sponsora. Nie dziwimy się już więc, gdy nasz "patrone" zaprasza nas na obiad w restauracji, potem wiezie 15 km w bok od szosy, by znależć ładną plażę w pięknej zatoczce. Przy tym mówi co chwila "Good! Guzel!" i robi palcami gest podobny do tego oznaczającego pieniądze. Na początku trochę nas to myliło, ale zorientowaliśmy się, że w Turcji ma on wyrażać, że coś jest dobre, super. Gdy nasz sponsor zaczął nam jednak proponować nocleg w jakimś pensjonacie i kontynuowanie podróży następnego dnia jego trasą, która nie bardzo nam pasowała, musieliśmy uprzejmie acz stanowczo podziękować. Zadowoliliśmy się transportem do centrum Marmaris, wymianą adresów i wszelkich możliwych uprzejmości (Arkadas znaczy "przyjaciel"). Po drodze odwiedziliśmy jeszcze łaźnię turecką (hamam). Panująca tam temperatura nie przypadła nam jednak do gustu, biorąc pod uwagę codzienne upały. W Marmaris zatrzymaliśmy się w hostelu Interyouth, płacąc 7 mln za miejsca w "dormitorium", czyli 4-osobowym pokoju. Hostele mają to do siebie, że zawsze można tam spotkać ciekawych podróżników z różnych krajów. Nam trafił się m. in. Fin, który planował pojechać koleją do stacji Batman w wschodnej Turcji, tylko dlatego, że nazwa miasteczka kojarzyła mu się z bohaterem ulubionego zapewne filmu. Tłumaczył nam też coś o tanich noclegach przy kościołach, o ile dobrze zrozumiałem katolickich, niestety trudno było od niego wyciągnąć, gdzie taki kościół można znaleźć. |