<< Poprzedni dzień | Początek | Następny dzień >> Dzień 24MalatyaZgodnie z rozkładem pociąg jechał 10 godzin i na 12 w południe był w Malatyi. W tym momencie nasza wyprawa stawała się coraz bardziej wesoła i spontaniczna, ponieważ nasz przewodnik Pascala nie obejmował już Wschodniej Anatolii, do której właśnie zawitaliśmy. Jedyne co mieliśmy, to opis miasta przeczytany w Lonely Planet (z pamięci) oraz krótki opis podobnej do naszej "polskiej wyprawy", wydrukowany ze strony internetowej. Okazało się też, że nie mamy tureckich lirów, ponieważ przy dworcu nie ma żadnego kantoru, a ostatnie pieniądze wydaliśmy w Kayseri na piwo dla Czechów.Nie zrażając się tego typu drobnymi trudnościami zakładamy plecaki i ruszamy na azymut w kierunku centrum. Po drodze mijamy taksówki, żadna jednak nie rzuca się na nas - widać od razu, że udało się nam uciec od turystycznego wariactwa na zachodzie kraju. Pytamy się z europejska ubranych dziewczyn o drogę. Te uprzejmie tłumaczą nam wszystko bardzo dokładnie, szkoda tylko, że po turecku. Zaraz za to słyszymy z drugiej strony ulicy piękną mowę Goethego - Turek, który przepracował sporo na budowach w Niemczech, tłumaczy nam, jak korzystając z dolmusa dotrzeć do centrum. Wsiadamy więc do wskazanego pojazdu i urządzamy w środku przedstawienie p.t. "Poszukiwanie pieniędzy na bilet". Próbujemy znaleźć pochowane po plecakach jakieś drobne marki, czy inną walutę, bo jeden dolar to za dużo za ten odcinek, ale trafiają się nam tylko jakieś leje i stotinki. Gdy dojeżdżamy na miejsce zadaję kierowcy sakramentalne pytanie: "How much?" - jest to zwrot, jak się wydawało, rozumiany bezbłędnie w całej Turcji. Tu jednak znów niespodzianka - facet nie wie, o co mi chodzi! Tłumaczę, że lira, czy coś takiego, żeby domyślił siuę, że chodzi mi o pieniądze. W końcu jeden z pasażerów pokazuje na palcach ile trzeba zapłacić. Wtedy też naie wiadomo skąd pojawia się jakaś życzliwa ręka i daje kierowcy należność za nasz przejazd, a uśmiechnięta twarz tłumaczy : "OK, no problem!". Najwyraźniej nasze przedstawienie się podobało! Wysiadamy z dolmusa i pytając się policjantów o drogę, a następnie prowadzeni przez faceta z różańcem przedzieramy się przez bazar do biura inforamcji turystycznej. Mieści się ono wewnątrz ogródka kawiarnianego, za dworcem autobusów, w samym centrum miasta. Na ulicy widzimy jeden pojazd opancerzony z uzbrojoną załogą - w końcu to już prawie Kurdystan! Biuro jest akurat zamknięte, zagaduje nas za to po angielsku siedzący przy stoliku młody Turek. Przy herbatce rozmawiamy o celu naszej podróży do Malatyi, górze Nemrut. Nasz rozmówca pyta się: "Are you afraid of Kurdish people?" i dodaje radośnie: "I am Kurdish people!" Ma na imię Mustafa, nazwisko kojarzące się ze skazanym ostatnio na śmierć terrorysta. Jest studentem inżynierii mechanicznej i jak się okazuje strasznym gadułą. Mówi, że chce się podszkolić w angielskim, że ma tu dużo przyjaciół i może nam zorganizować tanią wycieczkę na Nemrut, bo z biurem już tego dnia nie zdążymy - wyjazd był o 12. w południe. Razem z Petrem - Czechem, którego z dziewczyną spotkaliśmy koło biura - i Mustafą łazimy odwiedzając jego znajomych. Witamy się z każdym z nich tradycyjnym "Salam alejkum!" i pytamy o transport na Nemrut, dokąd z Malatyi jest ponad 100 km. Okazuje się, że można znaleźć tylko bus-taksówkę za $70, co na cztery osoby się nie opłaca, ponieważ z biurem można jechać za $15 (sam transport, wycieczka z wyzywieniem i noclegiem kosztuje $30). Decydujemy się więc na biuro. Pracuje tam bardzo sympatyczny człowiek o imieniu Kemal i wyglądzie hipisa: długie włosy, dżinsy. Pokazujemy mu wydruk z Internetu, gdzie jest wspomniana jego osoba. Facet jest wzruszony i prosi by dać mu to na ksero. Dajemy mu ten wydruk, i tak znany już przez nas na pamięć. Ponieważ wycieczka rusza dopiero następnego dnia o 12 w południe, pozostaje nam do zagospodarowania wieczór i noc. Mustafa zaprasza nas i Czechów do siebie do domu na nocleg, bardzo przepraszając, że nie starczy dla nas łóżek. Dla nas jednak przyjemnością jest spanie na dachowym tarasie pod gwiazdami. W domu chłopak tłumaczy swojej matce, że nasza para jest małżeństwem, gdyż inaczej kobieta krzywo by na nas patrzyła. On opowiada, że sam nie może widywać się ze swoją dziewczyną przy jej rodzicach - nie ma takiego zwyczaju. Znajomi z Czech są lepiej od nas przygotowani, gdyż mają wyuczoną formułkę po turecku, która głosi, że są małżeństwem i właśnie odbywają podróż poślubną. Tłumaczą, że to ze względów bezpieczeństwa - Turcy bardzo szanują instytucję małżeństwa. Wieczorem odwiedzamy przyjaciela Mustafy i siedząc po turecku na rozłożonych na tarasie dywanach i poduchach rozmawiamy o Turcji, Kurdach, islamie i Allahu. To naprawdę niesamowita okazja poznać kraj poprzez ludzi, którzy wychowani są w żywej ciągle tradycji islamskiej, a równocześnie znają angielski, studiują na uniwersytecie i mają w domu połączenie z Internetem. |