Maciej Malawski - Grecja i Turcja 2000
<< Poprzedni dzień | Początek | Następny dzień >>

Dzień 2

Muszyna - Rumunia

Ok. 2-giej w nocy dotarliśmy do Muszyny. Ponieważ mieliśmy bilety tylko do granicy (15 zł), udałem się do konduktorów, by zapłacić za kolejny odcinek. Miła Pani Konduktor powiedziała, że jak mamy korony słowackie, to ona sama pójdzie do Słowaków i kupi nam bilety z Plavca do Cany, czyli do granicy węgierskiej. Oprócz tego trzeba było zapłacić parę złotych za odcinek graniczny. W ten sposób po chwili czekania mieliśmy piękny pisany listok za 110 SK. Za tę cenę, bez dodatkowego poplatku za wypisywanie w pociagu, mogliśmy przejechać całą Słowację.
Drzemiąc na zmianę dojechaliśmy nad ranem do granicy węgierskiej. Okazuje się, że w Canie, do której mieliśmy bilety, pociąg się nie zatrzymuje. Jest więc mały kłopot z kupnem biletu na dalsza trasę. Szczęśliwie nie widać też nigdzie kontrolera. Przejechaliśmy więc tym sposobem do Hidasnemeti, gdzie po kontroli granicznej odszukaliśmy konduktorów. Węgierski "kanar" miło nas zaskoczył znajomością innych języków (w tym polskim!) poza swoim ojczystym. Zapytany o bilety do Miszkolca, a może nawet od razu do Debreczyna, wyliczył jakąś astronomiczną kwotę według stawek w Euro, chcieliśmy mu więc zapłacić tylko za najkrótszy możliwy odcinek (2150 HUF granica - Miszkolc). On coś jednak kręcił, wyliczał jakies warianty, robił tajemnicze miny... W końcu okazało się, że z powodu remontu torów pociąg jedzie inaczej i stoimy własnie na stacji w Szerencs, skąd mamy przesiadke do Nyregihazy. Konduktor w końcu wydusił z siebie, że nie chce po prostu wypisywać biletu, więc zgodziliśmy się dać mu po 1000 forintów i pośpiesznie opuściliśmy pociąg. W kasie kupiliśmy bilety do Debreczyna (649 HUF) z przesiadką w Nyregyhazie (3 godziny czekania). Porozmawialiśmy w poczekalni z polską rodzinką autostopowiczów, którzy zachwalali ten sposób podróżowania, szczególnie na terenie Turcji. Zobaczymy, co z tego wyjdzie...
W Debreczynie próbowaliśmy dowiedzieć się o autobusy do Oradei w Rumunii, nikt jednak o nich nie słyszał, wsiedliśmy więc do ichniejszego pekaesu  do Biharkeresztes (wg cennika 701 HUF). Tu znowu kierowca nie chce nam sprzedać biletu, tylko pobiera opłatę "promocyjną" (500 HUF). Co za zwyczaje! Z Biharkeresztes do granicy Rumuńskiej jest 5 km, próbujemy więc reklamowanego autostopu. Po chwili zabrał nas miły turecki tirowiec. Okazało się, że za granicą rumuńską nie można znaleźć kantoru, żeby wymienić pieniądze. Witamy w Rumunii! Do tego z powodu niespiesznej pracy celników i zmiany czasu o jedną godzinę nie zdążymy już chyba na pociąg z Oradei do Aradu, który według www.cfr.ro miał być po 20-tej.
Po opędzieniu się od natrętnego taksówkarza łapiemy szczęsliwie stopa - kierowca Dacii mówi, że najlepiej pojechać dalej tą metodą i wysadza nas na wylotowym skrzyżowaniu. Tam zaraz zatrzymuje się ROMAN - ciężarówka, rumuńska wersja Mana. Facet tłumaczy nam cos po swojemu - my z języków romańskich znamy troche francuski i łacinę, więc co nieco rozumiemy, ale nie bardzo. Dowiadujemy się w końcu, że jedzie on aż do Turnu-Severin przy Żelaznej Bramie. No to jedziemy z nim! Pytany o przewidywany czas przejazdu ("Ora?") odpowiada:  "6!" - patrzac na mape, domyslamy sie, ze może faktycznie swoim tempem na szóstą rano zdąży. Po drodze co chwila wyprzedzamy konie ciągnące wozy oraz podziwiamy Alpy Transylwańskie w świetle księżyca.
<< Poprzedni dzień | Początek | Następny dzień >>