<< Poprzedni dzień | Początek | Następny dzień >> Dzień 20Antalya - Aspendos - Kursunlu - KapadocjaRano zwijamy nasz wędrowny teatrzyk. Reklamę firmie Marabut zrobiliśmy chyba niezłą, gdyż właściciel pensjonatu zaczął z podziwem oglądać nasz namiocik i spytał się ile kosztuje. Ja w swej naiwności odpowiedziałem zgodnie z prawdą. On wówczas zdziwił się, ze tak tanio i zaproponował połowę tej sumy. Kto wie, jakbym wystartował z tysiąca dolarów, może koszt wycieczki zwróciłby się... Do transakcji niestety nie doszło.Kupujemy na wieczór bilety do Goreme w Kapadocji i u sprzedawcy zostawiamy plecaki. Pozbywszy się balastu podążamy w kierunku granic miasta, by złapać stopa w kierunku Aspendos. Miasto ciągnie się kilometrami, ma to tę zaletę, że jest po drodze sporo sklepów, wśród których znajdują się też sportowo-turystyczne. Pytam o camping-gaz, ale nie ma. W końcu zaglądam do sklepu, w którym sprzedają duże butle gazowe do kuchenek w mieszkaniach. Po chwili tłumaczenia facet pogrzebał po półkach i triumfalnie wyciądnął turecki odpowiednik oryginalnego naboju. Kosztował ponad dolara po zawziętym targowaniu. Z Antalyi dojechaliśmy do skrzyżowania z drogą na Aspendos, gdzie zaraz z krzaków wylecieli taksówkarze i zarzucili nas ofertami transportu tam i z powrotem. Zaczęli od 7 mln. Gdy ignorowaliśmy ich nagabywania, ceny zaczęły lecieć w dół i stanęły na 3 milionach. Za tę cenę nieśmiało zgodziłem się na dowiezienie do Kapadocji, co zmusiło większość przeciwników do kapitulacji, z wyjątkiem jednego, który jechał za nami swoją taksówką i krzyczał "Milon, milion!". Przeprosiliśmy uprzejmie i schowaliśmy się w tax-free-shopie dla wycieczek niemieckich i japońskich. Tdzie za darmo poczęstowano nas sokiem i zaprezentowano pracę tamtejszych złotników. Następnie bez problemu dostaliśmy się do teatru w Aspendos, najlepiej zachowanego (zrekonstruowanego) hellenistycznego teatru na świecie, gdzie można się na własne oczy przekonać, że skene to nie scena, lecz wysoki budynek za orchestrą, czyli sceną. Od kręcących się po okolicy chłopaczków dostałem wyjątkowo kuszącą ofertę wymiany mojego zegarka Casio na dwie "autentyczne" rzymskie monety - zachowałem się jednak jak panienka w bułgarskim kantorze w stosunku do naszych 10-dolarówek i odmówiłem wymiany waluty. Z Aspendos pojechaliśmy przy pomocy dolmusa i trzech stopów do wodospadów Kursunlu, zatrzymując się po drodze w restauracji na kebabie, podanym na talerzu (1.5 mln). Bardzo dobry, w odróżnieniu od tzw. "take-away-kebabów", które w Krakowie na Grodzkiej są o wiele lepsze. U nas są podane w zagrzanej bułce, z sałatką i sosem, a nie wciśnięte w połówkę chleba (ekmek) i przyprawione 2 plasterkami pomidora, jak w Turcji. Muszą jeszcze popracować nad jakością. Wodospady Kursunlu stanowią ciekawy wyjątek w suchym krajobrazie południa Turcji - całe porośnięte są roślinnością, spomiędzy której wypływające strumienie wody wyglądają naprawdę pięknie i nastrojowo. Wspaniałe miejsce na wypoczynek po zwiedzaniu ruin w upale. Na popołudnie docieramy do Antalyi, po drodze doświadczając notowanego w Turcji przypadku złapania stopa bez kiwnięcia ręką - kierowca sam się zatrzymał i zafundował nam przejażdżkę po mieście z opisem mijanych miejsc, ponieważ jak się okazało był pochodzącym z Bułgarii rosyjskojęzycznym przewodnikiem wycieczek. Zadzwonił też z komórki do znajomej polskiej przewodniczki, żebyśmy sobie z nią pogadali po polsku. Do tego jeszcze jeździł po mieście jak Turek, tzn. pchał się na trzeciego i ostro trąbił, atrakcji mieliśmy więc sporo. Zmęczeni poszliśmy po wodę pod meczet, gdzie spotkał nas znajomy Indianin, zwany Cobra. Co ciekawe nie miał do nas pretensji, że wybraliśmy inny pensjonat. Wręcz przeciwnie, podziwiał naszą zaradność, posiedział z nami chwilę, porozmawiał, zaprosił na herbatę. W tym egzotycznym towarzystwie spędziliśmy wieczór, obserwując życie kręcących się wkoło kierowców taksówek, naganiaczy i paradujących promenadą transwestytów. Tak doczekaliśmy na minibus, który po dziewiątej zabrał nas na dworzec (otogar), gdzie wsiedliśmy do autobusu. Po drodze do Kapadocji popijając herbatkę zaprzyjaźniliśmy się z siedzącymi obok Hiszpanami, od których pożyczyłem angielskie wydanie Lonely Planet. Chciałem poczytać co nieco o wschodniej Turcji, dokąd planowaliśmy dotrzeć, a której nasz polski "Pascal" już nie obejmował. |