Maciej Malawski - Grecja i Turcja 2000
<< Poprzedni dzień | Początek | Następny dzień >>

Dzień 3

Turnu-Severin - Sofia

Punktualnie o 6.00 kierowca budzi nas i wysadza z ciężarówki koło jakiejś bazy transportowej, do której szczęśliwie dojechał. Z miasta udaje sie nam wydostać dopiero po ponad godzinie, bo Rumuni lubią jeździc samochodami, ale chyba tylko po swoim mieście. Zamiast jechać przez Craiovą dostajemy się od razu do Calafatu. Ostatni odcinek podwozi nas dostawca pieczywa, co przypomina nam, że można by cos zjeść! Szybko udajemy się do przystani, gdzie o godzinie 9.30 odpływa prom do Widinu w Bułgarii ($3). Na granicy znów nie ma żadnych problemów, pytają tylko, czy nie mamy narkotyków. Na szczęście nie zaglądali do plecaków, bo nasza gigantycznych rozmiarów apteczka podróżna z wielką ilością różnych białych proszków mogłaby wzbudzić ich wątpliwości.
Bułgarzy dali nam do paszportu kartkę, na której jest napisane, że do 48 godzin mamy opuścić ich piękny kraj, albo zameldować się w jakimś hotelu. Poza tym nie chcieli wymieniać lekko podniszczonych banknotów  $10-wych. Opędzamy się od taksówkarzy i kierujemy się w stronę pzrystanku autobusowego, bo do miasta jest ponad 5 km. Udaje się nam złapać stopa. Tu wreszcie można porozumieć się po rosyjsku, czy po prostu po polsku! Dowiadujemy się, że pociągu do Sofii już nie ma o tej porze (? - było przed południem), a autobusy jeżdzą co 2 dni, czy jakoś tak. Ale należy udać się na "autobanę" i łapać autostop. No to OK, idziemy za radą tubylców... "Sofia 200 km", "Sofia 199", "autobany" nie widać, nikt się nie zatrzymuje... W końcu zabiera nas furgonetka, kierowca twierdzi, że jedzie do Montany. Na naszej mapie nie ma takiego miasta, ale mówią, że to po drodze do Sofii.
W furgonetce duszno i gorąco, do tego nie wiadomo, gdzie jedziemy. Gdy zjeżdżamy z głównej drogi i zaczynamy jechać po wertepach, co obserwujemy przez tylne drzwi paki, zaczynamy się lekko denerwować. Przypominam sobie jakies historie o porwaniach, ale bez przesady! Okazało się, że był to po prostu objazd. No cóż, Bułgaria...
Z Montany, która okazała się być zwana niegdys Mihajlowgradem, zabiera nas Jugosłowianin. Jechał swoim golfem 120-140 na godzinę, po czym co 10 minut stawał, bo przegrzewał mu się silnik. Ponarzekał na Miloszevicia i zawiózł nas do centrum Sofii. Tam zwiedziliśmy znajdujące się przy drodze na dworzec cerkiew i meczet i zaczęliśmy kombinować, co zrobić dalej. Pomysł z noclegiem w okolicach Riły odpadł, bo wszyscy twierdzili, że z Błagojewgradu nie będzie już żadnych wieczornych autobusów, a dawać 50 DM za taksówkę nie mieliśmy ochoty. Dowiedzieliśmy się, że nocny pociąg do Salonik kosztuje tylko 28 lew (1 lewa = 1 DM), więc zdecydowaliśmy się jechać od razu dalej. W kantorze do wymiany peiniędzy potrzebowali paszportu i przywalili taką prowizję ("Hier gibt es Komision!"), że bałem się, czy starczy na bilet. Tym bardziej, że w kasie oprócz biletu trzeba było kupić miejscówkę, o czym wcześniej nie byli uprzejmi poinformować. Na szczęście przede mną stała Rosjanka, u której zasłyszałem słówko "maładioż", dzięki któremu udało się kupić bilet ze zniżką (takie Wasteels, czy BIJ), o czym wcześniej też milczeli.
Na tablicy z odjazdami pociągów nie ma jednak naszego - dopiero ma przyjechać z Budapesztu i nie wiadomo, ile sie spoźni. W końcu dociera i pakujemy się do przedziału - z nami jedzie starszy Bułgar, któremu dajemy przezwisko Todor Żiwkow, bo cały czas po drodze wspominał komunę i opowidał nam jakieś radzieckie filmy wojenne, ale też przypowieści biblijne.
<< Poprzedni dzień | Początek | Następny dzień >>